29 maja 2013

Rozdział 5

Zaczynamy zabawę. Enjoy! 

***

- Blaise. Co tu sprowadza twoją śmierdzącą mugolem, żałosną powierzchowność? – Zapytała Caliope kryjąc zdenerwowanie pod płaszczykiem gniewu i pogardy dla młodego czarodzieja.
- Oczywiście chcę zobaczyć się ze swoją piękną przyszłą małżonką…  - ten odpowiedział z lekkim uśmiechem na ustach i postąpił kilka kroków w jej stronę. Oczy mu ciemniały z każdą chwilą. Caliope spojrzała rozpaczliwie w stronę różdżki, którą zmuszona była odłożyć na stolik z książkami, by nie przeszkadzała w przymiarce. Tak bardzo pragnęła sprawić ból temu zarozumiałemu, parszywemu przydupasowi swojego, pożal się Boże, brata, a kiedy nadarzyła się okazja i zostali sam na sam, nie było jej dane się tym delektować. Za to Blaise miał różdżkę. Zwróciła na to uwagę, ponieważ uśmiech na twarzy chłopaka był coraz wyraźniejszy, a mrok głodu i pożądania w jego oczach gęstniał w niewiarygodnym tempie. Wyszarpnął swoją różdżkę z rękawa szaty, gdzie zwykle nosił ów kawałek drewna. Wymierzywszy w jej pierś, ponętnie falującą już od skrajnych emocji, zaśmiał się szyderczo.
- Draco nieźle nas za ciebie liczył… a teraz będziesz moja. Tylko. Moja… - powiedział, postępując jeszcze o krok.
- Prędzej zrównam Malfoy Manor z ziemią, niż pozwolę ci jeszcze raz się dotknąć! – Wykrzyknęła, ale jej głos się załamał. Oboje wiedzieli równie doskonale, że wszystkie atuty były w tym starciu w rękach Blaise’a. Mało tego - Caliope miała pełną świadomość tego, że jest na jego łasce.
W oku chłopaka coś błysnęło i Caliope wiedziała, że straciła jakiekolwiek szanse, jeszcze zanim jej uszy odebrały cicho wypowiedziane słowo: Imperio,  a ciało przestało słuchać jej woli. Mogła jedynie patrzeć jak jej nogi niosą ją ku drzwiom komnaty, a dłonie po drodze zdejmują klucz z haczyka, po czym przekręcają go w wiekowym zamku, odcinając pomieszczenie od reszty domu. Zamki Malfoy Manor, prócz zapewniania prywatności rozmów dawnych, wielkich przedstawicieli rodu, spełniały jeszcze funkcje obronne - były zabezpieczone przed otwieraniem przy użyciu zaklęć.
Jej własne ciało zdradzało ją dalej. Nogi zaniosły ją przed czarnoskórego młodzieńca i ugięły się do klęku. Dłonie zaczęły pewnymi – zbyt pewnymi jak na nią - ruchami rozpinać haftki gorsetu, powolutku wyłuskując młodą dziewczynę z odzienia. Usta także przestały jej słuchać, nie mogła nawet wyzywać swojego oprawcy, czy choćby zacząć krzyczeć. Kilka chwil później klęczała przed swoim niewymarzonym narzeczonym z przymusu, za jedyne elementy garderoby mając czarne, koronkowe pończochy z dużymi oczkami, trzymające się na jej ciele pasem i ulubione, wysokie buty na obcasie w stylu, jaki uwielbiała jej matka. Jedyną częścią ciała, nad jaką zachowała pełnię władzy, były oczy. Caliope pokazywała swojemu oprawcy każdy centymetr  mlecznego ciała, a z jej oczu potokiem płynęły łzy. Wstydziła się tego, co właśnie się działo i co miało się wydarzyć. Była zdruzgotana tym, że nawet teraz, gdy Zabini nie miał w pobliżu Dracona i reszty bandy, nadal musiała mu usługiwać w ten sposób. Nie umiała się obronić. Na dodatek jej ciało, porażone zaklęciem, samo chętnie miało spełniać wszystkie jego zachcianki.
Zabini machnął różdżką, a jej dłoń powtórzyła dokładnie ten sam ruch. Miał już pewność, że dziewczyna, choć nadal walczy nie może nic zrobić bez jego woli. Poczuł się bezkarny. Poczuł się jej panem i władcą. Właścicielem. Podobało mu się to.
Zrzucił z siebie szatę jednym ruchem i podszedł do Caliope. W jej oczach płonęła rozpacz. Jej myśli przepełniał wstręt przed tym, do czego ją zmusi i obrzydzenie do niego i siebie.
Stanąwszy przed czarownicą, a w tej chwili – jego bezwolną marionetką, nadstawił sztywne już od dawna przyrodzenie. Caliope nie wiedziała, czy lepiej odwrócić wzrok, by na to nie patrzeć, czy też właśnie patrzeć, by znaleźć możliwość ucieczki spod wpływu Zabiniego.
Jej wargi objęły nabrzmiały, czarny członek. Język, który już nie należał do niej, pieścił go, jednak nie w sposób, w jaki robiłaby to komuś, kogo by kochała. To tylko działanie zaklęcia – beznamiętne i mechaniczne. Wewnątrz miała ochotę zwymiotować. Kiedy mu się znudziło (dostrzegł, że Imperius wyłącza jakąkolwiek inicjatywę ofiary), wymierzył w nią różdżkę i krzyknął: Retinaculum!
Liny oplotły jej nadgarstki, wiążąc je z kolanami, zaś kostki dziewczęcia połączyła lina oplatająca zgrabną pętlą jej łabędzią szyję.
Poczuła, że znów ma władzę w członkach. Szarpnęła się lekko, ale musiała zaprzestać tego procederu - pętla na jej szyi zaciskała się z każdym ruchem grożąc dziewczynie powieszeniem w przypadku stawiania oporu. Klęczała więc unieruchomiona, mierząc Zabiniego morderczym wzrokiem.
- Teraz spróbuj, skurwysynu. Już ja cię wypieszczę…
Ten jednak wiedział gdzie nie należy pchać tkanek miękkich, by ich nie utracić. Przeszedł więc za dziewczynę i kopnął ją lokując stopę na jedwabiście gładkiej skórze pleców Caliope - dokładnie między łopatkami. Upadła na twarz usiłując ze wszystkich sił walczyć  z pętlą, której o mały włos nie zacisnęła w trakcie upadku.
Poczuła znienawidzony dotyk jego palców tam, gdzie była najczulsza. Otworzył sobie w nią wejście, a sekundę później czuła już jak wdziera się w jej kobiecość nie licząc się z tym, że jest zupełnie sucha i niegotowa - nie mówiąc o tym, że był ostatnim człowiekiem na Ziemi, któremu by na coś takiego pozwoliła bez przymusu. Rozdzierający ból przeszył ją niczym rozgrzany do czerwoności nóż wbijający się w brzuch. Ocierał ją - była w owej chwili pewna, że do krwi. Płakała, a z jej ust dobywał się zmieszany ze szlochem krzyk nienawiści.
-Wrzeszcz dalej, suko, a popamiętasz. Biorę co moje, stul pysk! – wysapał do jej ucha Blaise. Jego gorący oddech budził w niej odrazę. Splunęła mu w twarz. Otarł ślinę jej własnymi włosami. Poczuła, że jej drugą dziurkę penetruje cienki kawałeczek drewna. Wiedziała, że to różdżka Blaise’a. Modliła się, by pozbawił ją świadomości wiedząc, że nie ma ucieczki. Będzie tkwiła w tym położeniu, póki z nią nie skończy. Nagle jej ciałem wstrząsnęła potężna fala bólu, a do ucha wpadło wymruczane podnieconym głosem: Crrrucio!
Nie panowała nad sobą. Pod wpływem tortury jej mięśnie naprężały się i rozluźniały w losowej kolejności, dostarczając czarodziejowi przyjemności. Z gardła Caliope dobywał się na przemian nieartykułowany bulgot i głoska „a” o rejestrze tak wysokim, że mogłaby skruszyć szkło.
Za plecami czarnoskórego czarodzieja rozległ się potężny huk. Witrażowe okno zajmujące pół ściany wyleciało z ram rozpryskując się kaskadą wielobarwnych szkiełek, a na posadzce wylądował mocno poturbowany chłopak. Za nim do komnaty wkroczył rosły mężczyzna.
- Miałeś rację, Zabini. Zaklęcie kameleona jest jak znalazł na wartę. Nawet lepsze od tej szmaty pod którą kiedyś chował się Potter. Patrz, co złapałem. Chyba chciał pomóc twojej narzeczonej…
- Dobrze się spisałeś, Goyle. W zamian możesz raz się z nią zabawić. Ale najpierw… Petrificus Totalus! – wrzasnął, mierząc różdżką w osobnika, którego Caliope natychmiast rozpoznała. Młody człowiek padł jak długi. Blaise podszedł do niego, podniósł, posadził na pobliskim krześle i odwrócił w stronę Caliope.
- Teraz sobie popatrzysz… Goyle, ale nie dojdź mi w niej. Nie chcę wychowywać przygłupów.
Goyle podszedł do Caliope od tyłu i przymierzył się, ta jednak powiedziała:
- Stój. W sekretarzyku powinny być gumki. Załóż.
Blaise skinął mu głową, więc Goyle posłusznie podreptał swoim kaczym chodem do sekretarzyka. Istotnie, znalazł tam trzy prezerwatywy marki Charmex. Rozpakował jedną i nałożył powróciwszy do ofiary. Gdy jednak dotknął jej ciała swoją męskością zawył jak zarzynany dziki zwierz.
- Nie! To zgniata mi kutasa! Blaise! Ta suka chce mnie zabić!
- Coś ty mu zrobiła, najdroższa? – z okrutnym uśmieszkiem zapytał Blaise związanej dziewczyny.
- Skóra wsiąkiewki. Ma pamięć ciała. Kurczy się przy zetknięciu z obcym. Pierwszy dotknął jej Goyle... – odpowiedziała Caliope.

---
[Elder]

+ Znów nie wiem, czy się wyrobię w terminie. Na uczelni zaczynam mieć niezły zapieprz, ale zrobię co w mojej mocy! ~ Kaleid

22 maja 2013

Rozdział 4

Dobry! Jednak się wyrobiłam. Dokończyłam ten rozdział chwilę przed publikacją. Mam nadzieję, że nadal będziemy się trzymać terminów. 
Smacznego!
:)

***

- Kurwa! – Caliope pobladła i spojrzała na Paula, jakby dopiero do niej dotarło co się stało. – Kurwa. – Powtórzyła i zepchnęła z siebie mężczyznę. -  Życie ci miłe? To siedź, kurwa, cicho! – Dodała, kiedy zobaczyła, że jej towarzysz chce zaprotestować. Wstała, wygładziła sukienkę i szybko przeanalizowała sytuację. Siedziała… nie. Tarzała się w krzakach z niemal nagim, obcym facetem, który się do niej dobierał. Ponadto ów facet nadal pozostawał jej bliżej nieznany, za to – jeżeli się nie pospieszy - niczego nieświadomy Lucjusz zaraz się o owego faceta potknie i nie skończy się to zbyt wesoło. Zaiste - należało coś uczynić. 
- Wybacz – zanim zdążył zareagować rzuciła na niego Petrificus Totalus. – Raz się uwolniłeś. Teraz też sobie poradzisz. Miłej nocy. - Uśmiechnęła się na widok bazyliszkowego spojrzenia rzuconego w jej stronę i wyszła na ścieżkę.
- W samą porę. – Mruknęła do siebie, kiedy zobaczyła swojego ojca parę metrów dalej.
- Tu jesteś, Caliope. Gdzieś ty się znowu włóczyła, nieznośna dziewczyno? – Lucjusz wyglądał na zirytowanego. – Można Cię wołać, a ty udajesz głuchą, zupełnie jak twoja matka. – odwrócił się i zaczął iść w stronę domu.
- Co takiego się stało, że natychmiast musiałeś mnie widzieć, tatusiu? Narcyza potrzebuje kogoś inteligentnego w domu, a może znów nie poradziłeś sobie z jakimś mugolem? – Głos dziewczyny zdawał się niemal kleić od przesłodzonego tonu.
- Draco przysłał Scorpiusa. – Lucjusz nie zwrócił większej uwagi na to co powiedziała jego córka.
- Scorpiusa? O tej porze? – Caliope się zdziwiła. Był środek nocy. Dziecko powinno dawno spać.
- Twój brat i Astoria mają lepsze rzeczy do roboty, niż rozczulanie się nad synem. Prawdę mówiąc ja i twoja ciotka też. Zajmiesz się nim. – syknął Lucjusz i zaprowadził dziewczynę do swojego gabinetu, gdzie na środku stał drobny, blady chłopiec. Na oko miał nie więcej niż 7 lat. Blond włosy opadały miękko na jego policzki, a błękitne oczy szkliły się od łez. Drżał na całym ciele.
- Scorpius! – dziewczyna podeszła do dziecka i przytuliła je. Poczuła, że maluch skulił się pod jej dotykiem. – Kochanie, wszystko w porządku? – Chłopiec nie odpowiedział, tylko przylgnął do niej i wtulił głowę w jej brzuch. Caliope pogłaskała go po głowie i delikatnie oderwała od siebie. – Chodź. Pójdziemy cię wykąpać, zjesz coś i położymy się spać, dobrze? – Scorpius pokiwał głową i chwycił dziewczynę za rękę. Udali się do jej komnat.

***

- Masz bąbelki. – Caliope uśmiechnęła się ciepło do bratanka. – Wyskakuj z ciuchów i właź do wody. Pomogła mu zdjąć koszulkę i aż zadrżała z wściekłości. Ciało chłopca pokrywało mnóstwo świeżych siniaków i niewielkich strupów. Opanowała jednak emocje i spokojnym głosem zapytała
- Kochanie, gdzie nabiłeś sobie te siniaki?
Scorpius wszedł do wody i zwiesił głowę. Nie chciał nic powiedzieć, więc dziewczyna spróbowała jeszcze raz.
- Kto ci to zrobił? Tata? Mama? Babcia Cyzia? – Coraz trudniej było jej zapanować nad ogarniającą ją zimną furią. Cieszyła się, że jej głos brzmiał jeszcze łagodnie.
- Ma… mama. Chciałem pobawić się z chłopcem, który przyszedł na huśtawki obok naszego domu. Powiedziała, że z mugolami się nie mogę bawić, że to jest wstyd, że mi to wybije z głowy i dostałem karę. 
- Co na to tata?
- Tata był w pracy. Jak wrócił, to na mnie nakrzyczał i zabrał tutaj.
- Nie zrobiłeś nic złego, kochanie… - pogłaskała malucha po głowie i pomogła mu się umyć. Kiedy zniknęła większość bąbelków wyciągnęła go z wanny, wysuszyła i wyjęła różdżkę.
- Wyleczymy ci te siniaki, dobrze? – wymruczała kilka zaklęć i przesuwała końcówkę różdżki po ciele dziecka. Powoli skóra Scorpiusa odzyskiwała zdrowy odcień, a on przestał się krzywić z bólu przy każdym dotyku. Gdy skończyła, pomogła mu się ubrać w jej przydużą koszulkę, wzięła go na ręce i zaniosła do swojej sypialni. Na stoliku czekały już grzanki z masłem orzechowym i mleko. Scorpius zjadł i położył się. Wykończony zasnął bardzo szybko. 
Caliope usiadła na fotelu przy kominku. Nie mogła uwierzyć w to, że jej brat i jego żona tak traktują własnego syna.
- Zabije skurwiela i tą jego sukę – syknęła cicho zaciskając dłonie w pięści i wpatrując się w ogień. Ten widok po chwili coś jej przypomniał. Uśmiechnęła się do siebie i przegoniła ze swojej głowy obraz płonących więzów. 

***

            Te kilka godzin pozostałych do rana minęło błyskawicznie. Caliope nie zmrużyła oka - wściekłość sprawiła, że krew gotowała się w jej żyłach. Nie czuła zmęczenia, ostatnimi czasy często zdarzało się jej nie przesypiać nocy. Ostrożnie obudziła Scorpiusa. Ubrała go i zaprowadziła pod gabinet Lucjusza.
- Poczekaj tu chwilkę – powiedziała i weszła bez pukania.
- Twój syn katuje swoje dziecko. – Odezwała się w progu. Lucjusz podniósł głowę znad urzędowo wyglądających pergaminów.
- Podobno chciał się bawić z mugolem. – Stwierdził.
- Tak, ale to nie jest powód, żeby go tak pobić! – Caliope podniosła głos.
- Czyżbyś zaczęła popierać te całe szlamowate projekty integracji?
- Oczywiście, że nie. Z tym, że Scorpius to jeszcze dziecko. Nie rozumie dlaczego nie powinien zadawać się z mugolami. Nie wie kim był Lord Voldemort, nie zna jeszcze tego świata.
- Z katowaniem mugoli nigdy nie miałaś problemu. Dlaczego więc bronisz Scorpiusa, który zasłużył na swoją karę?
- Posłuchaj siebie – krzyknęła Caliope. – Mówisz o dziecku! O małym czarodzieju! O swoim wnuku! Zamiast go bronić, pozwalasz jego matce się na nim wyżywać!
- To nie moje dziecko. Twoje też nie. Nic ci do metod wychowawczych jego rodziców – Lucjusz spojrzał na zegarek. – Przyprowadziłaś go? Draco niebawem po niego przyjdzie, a ty  masz za chwilę być w komnatach Narcyzy na przymiarce. Krawiec już czeka. Radzę ci tym razem się tam pojawić, inaczej wyciągnę odpowiednie konsekwencje. 
Caliope wściekła wyszła z gabinetu ojca. Podeszła do Scorpiusa.
- Kochanie, niedługo przyjedzie twój tata. Na razie musisz z nim pójść. Nie martw się, niebawem się zobaczymy. 
- Boję się – powiedział cicho przytulając się do dziewczyny.
- Nie bój się. Niedługo już nikt nie będzie mógł cię skrzywdzić. Obiecuję. Kocham cię, skarbie. – głos zaczął jej się załamywać, więc tylko przytuliła mocno chłopca po raz ostatni i wpuściła go do gabinetu Lucjusza.

***

- Dzień dobry. Łaskawie nas zaszczyciłaś swoją obecnością. – Powiedziała Narcyza widząc Caliope wchodzącą do jej komnaty.
- Owszem. Udzielam audiencji tym, którzy cierpliwie czekają i grzecznie o nie proszą. – Odpowiedziała dziewczyna uśmiechając się drwiąco. Narcyza przełknęła gorzką uwagę i wskazała na krawca - wyraźnie zdezorientowanego „uprzejmością” swoich klientek. 
- To jest syn madame Malkin. Obecnie najlepszy w swoim fachu. Jego dzieło jest prawie skończone, musi być jedynie dopasowane do twojej figury.
- Witam pana. – Caliope nie miała powodu być niegrzeczną dla krawca. Mężczyzna uśmiechnął się do niej.
- Panienko, proszę się przebrać. – Podał jej jakąś ciemnozieloną, delikatną tkaninę. Kiedy zniknęła za parawanem okazało się, że to jedna z najpiękniejszych rzeczy jakie na sobie miała. Kiedy wyszła się zaprezentować nie była w stanie rzucić żadnego jadowitego komentarza na jej temat. Co jak co – Narcyza miała gust… a może to ten krawiec?
- Podoba się panience? – zapytał niepewnie pan Malkin.
- Podoba. Tylko jest za duża. – Odpowiedziała uśmiechając się nieznacznie. Uśmiech ten jednak szybko zgasł, kiedy zobaczyła triumf w oczach Narcyzy i gdy przypomniała sobie na jaką okazję sukienka była przygotowywana.
- Zaraz sobie z tym poradzimy. – Stwierdził krawiec i zaczął dopasowywać materiał.
- Pięknie w tym wygląda, prawda? – Narcyza szczebiotała koło jej ucha, co chwilę poprawiając ułożenie fałd materiału na spódnicy. Caliope znosiła te tortury przez pół godziny, kiedy wreszcie pan Malkin oznajmił głośno, że skończył. Przejrzała się w lustrze. Suknia robiła wrażenie. Gorset idealnie podkreślał jej talie, a kolor pogłębiał porcelanowy odcień jej skóry.
- Dobra robota, panie Malkin. Dziękuję. – Pochwaliła Caliope i szybko poszła się przebrać.
- Mam dla ciebie jeszcze jedną niespodziankę! – nie spodobał jej się ton głosu Narcyzy. Miała przeczucie, że nie wróżył niczego dobrego. Nie pomyliła się - po chwili usłyszała, że uchylają się drzwi. 
- Pani Malfoy? – Usłyszała znienawidzony głos.
- Blaise. Twoja przyszła żona zaraz do ciebie wyjdzie, tylko się przebierze. Przymierzała suknie na wasze zaręczyny.
- Naprawdę? Zapewne wygląda olśniewająco, jak zawsze. – Stwierdził Zabini z nutą sztuczności w głosie.
- Sam się przekonasz. O! Już jesteś ubrana? To ja zostawiam was samych. – Stwierdziła Narcyza i wyszła z komnaty.
- Witaj, Caliope. – powiedział ciemnoskóry chłopak obdarzając ją pełnym głodu spojrzeniem.

---
[Kaleid]

15 maja 2013

Rozdział 3

Enjoy! 

***

- Owszem, zadaję. Odpowiadaj!
- Jestem… ślizgonem, Caliope. - Odpowiedział cicho młodzieniec uśmiechając się od ucha do ucha. Dziewczyna cofnęła się o krok wytrącona z równowagi tym, iż przybysz najwyraźniej wiedział więcej, niż powinien.
- Skąd wiesz, jak mam na imię? Cholera! Crucio! – spanikowała i rzuciła klątwę zanim zdążyła przemyśleć sprawę. Z twarzy chłopaka spełzł nagle rekini uśmiech, który zastąpiony został maską skupienia i wściekłości. Podobało jej się, jak dwie przeciwstawne siły łączą się na jego obliczu w jedność. Wiedziała, że ma do czynienia z kimś o wiele lepszym w swoim fachu, niż jej niewydarzony ojciec, który nie potrafiłby nawet wypatroszyć mugola bez nadzoru kogoś potężniejszego.
- Nieźle, choć spodziewałbym się czegoś więcej po prywatnej uczennicy cioci Belli - mruknął niby do siebie. Sama już nie wiedziała, co zdziwiło ją bardziej - to, że nazwał Bellatrix Lestrange ciocią, czy to, że jego wiedza ponownie okazała się być większą od tej, jaką w jej mniemaniu powinien posiadać.
- Skąd ty to wiesz?! Gadaj, szlamowata łajzo! – wyszła z roli, a jej głos zaczął zahaczać o górne rejestry skali znanej ludzkości.
- Całkiem jak twoja matka… cóż, zdaje się, że oklumencja to naprawdę nie twoja dziedzina… Lepiej sobie radzisz z przywracaniem użyteczności zwłokom, czyż nie? – nieco szyderczo, ale nadal spokojnie rzucił nieznajomy.
- Nie grzeb mi w głowie, gnojku! – zawstydziła się na myśl, że może właśnie dowiedział się, jak bardzo podobał się jej smak jego ust… I o tym, że jej wyobraźnia od pewnego czasu pracowała nad stworzeniem najbardziej wiarygodnego wizerunku jego ciała pozbawionego szat. Jej twarz spąsowiała, a na jego twarz powrócił uśmiech.
- Aha… i nie wyzywaj mnie od szlam, ty chodząca niewinności - powiedział patrząc jej w oczy swoimi stalowymi tęczówkami z wyrazem wiecznego głodu krwi, przywodzącymi na myśl oczy węża. Po kilku sekundach pojedynku na spojrzenia zamknął oczy, a jego mimika ustała całkowicie upodabniając go do woskowej figury.
Jego usta zaciskały się coraz mocniej.
Czoło rozorały mu dwie pionowe zmarszczki.
Coraz ciaśniej zaciskały się jego powieki.
Najgorsze, że te oznaki intensywnej pracy umysłu młodego czarodzieja też się jej podobały. Powinna zabić go już wcześniej. Jej oniemieniu nie było granic, gdy spostrzegła, że to co przykuło jej uwagę, to tylko szczegóły. Liny krępujące czarnoksiężnika zaczynały się dymić… podobnie, jak cała jego postać. Chłopak zajął się żywym ogniem, jednak ten nie pożerał jego ciała, bo to ono je uwalniało. Płonące strzępy szaty i sznurów odskakiwały od skóry na trawę i krzewy, również oddając je we władzę czerwonemu kurowi. Wreszcie, gdy z odzienia mężczyzny pozostał tylko kawałek smoczej skóry tworzący przepaskę w strategicznym miejscu, stanął w kręgu ognia - nietknięty i nieskrępowany, za to widocznie uradowany tym, co z ową sytuacją wyprawiała podświadomość dziewczyny. Wyciągnął do niej rękę i powiedział:
- Oddaj mi różdżkę, moja droga…
Z jego twarzy nie znikał uśmiech. Ona zaś zacisnęła mocno dłoń na wspomnianym przedmiocie i zapytała, cała drżąca i pobladła
- Co to, kurwa, było? I co TO jest? – wskazała swoją różdżką na „ubranie” młodzieńca.
- Magia bezróżdżkowa. Dumbledore, ta parodia dyrektora, opanował ją ponoć dopiero po osiemdziesiątce. Czarny pan umiał już jej podstawy, gdy trafił do Hogwartu. A to… zostawiłaś mnie w płonącym domu, pamiętasz? Musiałem transmutować bokserki, na wszelki wypadek. I proszę cię, uważaj gdzie tym kijaszkiem celujesz.
- No proszę… a co powiesz na to: Crucio! – Promień zaklęcia chybił jednak celu. Młodzian skoczył bowiem szczupakiem poniżej linii celu i łapiąc dziewczynę za biodra obalił ją na trawę. Przesunął się po jej gładkiej, koronkowej sukni przypominającej ulubiony strój Bellatrix tak, że leżał na niej przygniatając ją do ziemi swoim ciężarem. Dłońmi przytrzymywał przy gruncie jej ramiona. Podobała mu się aksamitna miękkość jej skóry, a ten słodki zapach… Sam jej dotyk palił go płomieniem stokroć gorętszym niż ten, któremu zawdzięczał wolność. Zniewalała go. Oszałamiała. Miała go w swej mocy, choć wydawałoby się, że to on ją miał na swej łasce w owej chwili.
Szepnął jej do ucha głosem nie skrywającym przyjemności:
- Jeden - jeden, piękna.
Po czym pocałował ją namiętnie w usta przedłużając czynność, póki wystarczyło mu tlenu w płucach. Ona, z początku zdziwiona, zaczęła jednak oddawać pieszczotę i rozkoszując się niewolą. Nawet nie spostrzegła, gdy zakrzywiona różdżka nieznajomego wróciła do prawowitego właściciela, podczas gdy jej oswobodzona dłoń zaczęła zaplątywać się w jego włosach. Pachniał dla niej dymem, wiosennym wiatrem, morzem i świeżo skopaną ziemią…
Przytknął swoją różdżkę do jej lewej piersi, lekko u spodu - tam, gdzie spodziewał się, że będzie bardzo wrażliwa i mruknął jej do ucha:
- Crucio!
Dziewczyna rozwarła usta do krzyku, on jednak nie przestawał jej całować. Jej dłoń zacisnęła się niczym diabelskie sidła na włosach chłopaka. Mimowolnie uniosła biodra i oplotła go nogami.
Kiedy zauważył, że Caliope zaczyna odpływać przerwał klątwę odwracając od niej różdżkę. Mięśnie dziewczęcia rozluźniły się. Leżała płasko na ziemi z zamkniętymi oczami i lekko rozchylonymi ustami. Jej włosy miękko rozsypały się po trawie, a piersi falowały szybkim rytmem, widocznie nadal nie mogła zebrać tchu po niespodziewanym doświadczeniu.
Szepnęła, lekko otwierając oczy:
- Nadal się nie przedstawiłeś…
- Dołohow. Paul Dołohow. – odpowiedział z dziwnym uśmiechem, który tym razem dla odmiany sięgnął oczu.
- Jedyny prefekt naczelny w historii, którego wydalono ze szkoły?
- Do usług, moja droga. Widzę, że moja sława pozostała żywą dłużej, niż dyrektor McGonagall, ta szlama i amatorka kociej karmy, chciałaby choćby słyszeć.
- Podoba mi się, jak o niej mówisz. - stwierdziła patrząc mu w oczy. Teraz i on dostrzegł w nich odrobinę czegoś, czego w życiu nie widział u żadnej kobiety. Szacunek mieszał się w nich ze strachem i pożądaniem.
Magiczne chwile dwojga młodych zrujnował odgłos otwieranych wrót i kroków tłumionych przez trawę.
- Caliope! Wracaj do domu, natychmiast! – Rozległ się głos Lucjusza.

---
[Elder]

+ Mam nadzieję, że wyrobię się na czas z czwartym rozdziałem. Ostatnio sporo się u mnie działo i mam małe opóźnienie twórcze. :( - Kaleid

8 maja 2013

Rozdział 2

Powolutku zaczynamy zabawę.
W kolejnych rozdziałach nie będziemy już trzymać wyobraźni w ryzach.
Enjoy!

***

            Caliope, po wydarzeniach popołudnia i długim spacerze wróciła do domu. Malfoy Manor, bo tak nazywał się budynek, w którym przyszło jej spędzać owe lata życia, nie przypominał zwykłych domków z ogródkami, jakich w okolicy było pod dostatkiem.            Był to majestatyczny, wiekowy dwór, otoczony pięknym ogrodem i ogromnymi zielonymi terenami. W środku znajdowały się olbrzymie komnaty urządzone z przepychem godnym królów. Dziewczyna często czuła się tam przytłoczona. Nie, żeby nie lubiła luksusu, ale jak wiadomo – co za dużo, to nawet świnie nie chcą. Na szczęście swoją część komnat mogła urządzić jak chciała. Próżno było tam szukać złota, kamieni i innego rodzaju drogocennych przedmiotów, którymi przepełniona była reszta dworu. Czarne, eleganckie meble były uzupełnione ciemnozielonymi dodatkami. Puchaty, miękki dywan przy kominku sprawiał, że wnętrze było ciepłe i przytulne. Na ścianach, prócz kilku obrazków jej autorstwa, znajdował się proporczyk ze srebrnym wężem – godłem Slytherinu. Dziewczyna miała do niego ogromny sentyment – przydział do Domu Węża zawsze napawał ją dumą. Po ukończeniu Hogwartu nie miała serca go zdjąć. W końcu Ślizgonem zostawało się na całe życie.
         Podeszła do półki z książkami, wyjęła jedno z tomiszczy traktujących o nekromancji, usiadła w skórzanym fotelu i zaczęła czytać. Jednakże obraz tych oczu z płonącego budynku ciągle przeszkadzał jej w skupieniu się na lekturze. Po godzinie zrezygnowała. Odłożyła książkę na półkę i postanowiła odprężyć się w jeden z jej ulubionych sposobów. Udała się do łazienki, lecz tym razem kąpiel nie przyniosła spodziewanych efektów. Poczuła lekkie ssanie w żołądku – nic dziwnego. Zjadła tylko śniadanie, a zbliżała się już trzecia w nocy. Ubrała się więc i skierowała swoje kroki do kuchni. Jej plany zostały jednak gwałtownie zmienione. Nie zdążyła przebyć nawet połowy drogi, gdyż wpadła na swoją ciotkę, która była jednocześnie jej macochą.
- Caliope. – Ton głosu Narcyzy Malfoy nie wróżył nic dobrego. – Gdzie ty się znów włóczyłaś? Czy nie mówiłam ci, że masz być w domu o 7, bo przyjeżdża krawiec z twoją sukienką, bo trzeba dokonać przymiarki?
- Wybacz – odparła dziewczyna z wyraźnie słyszalną nutką fałszywej skruchy. – Zapomniałam. Ufam, że daliście sobie świetnie radę beze mnie. – Uśmiechnęła się drwiąco i spojrzała na ciotkę z góry.
- Nie pyskuj. – powiedziała zimno Narcyza. – To twoje zaręczyny, twoja sukienka i twój interes. Powinno ci zależeć.
- Oj tak, masz częściowo rację. To moje zaręczyny i moja sukienka, ty byś raczej się w nią nie zmieściła, nawiasem mówiąc zielony nie jest twoim kolorem. A co do interesu… z tym bym polemizowała, ponieważ swojej korzyści w tym nie widzę. Natomiast twoją i Zabiniego jak najbardziej.
- Ty niewdzięczna gówniaro – Narcyza straciła nad sobą panowanie. – Ty niewdzięczna, niewychowana gówniaro! – zamachnęła się, żeby uderzyć dziewczynę w policzek, jednakże ta w porę uchyliła się przed ciosem.
- Co tu się dzieje? – W korytarzu rozległ się męski głos.
- Lucjuszu, ja już nie mam do niej sił. – zaczęła Narcyza płaczliwym tonem. - Twoja córka nie szanuje nikogo i niczego prócz siebie. Nie docenia trudu, jaki włożyłam w jej wychowanie po śmierci Belli… - Kobieta uwiesiła się na ramieniu męża i wpatrywała się w niego czekając na reakcję.
- Cyziu, idź już do łóżka. – Powiedział mężczyzna i delikatnie odsunął od siebie kobietę. Ta, nieco oburzona zaczęła iść w stronę drzwi. Odwróciła się jednak na chwilę i powiedziała
- Tylko spróbuj się jutro nie pojawić, gówniaro. – zatrzasnęła za sobą drzwi.
- Caliope… - zaczął Lucjusz łagodnie, ale dziewczyna mu przerwała.
- Wybacz, ojcze. Nie mam ochoty na twoje wychowawcze pogadanki. Wyrosłam już z tego. –
minęła go i zeszła do hallu. Zapomniała już o tym, że miała coś zjeść. Wyszła do ogrodu.
Rzadko okazywała słabość, ale tym razem poczuła się tak bezsilna, jak nigdy. Nie mogła nawet  uciec, bo nie miała dokąd. Przeszła do swojego ulubionego miejsca w ogrodzie, usiadła na ławeczce i zaczęła płakać. Nie chciała tego ślubu. Nienawidziła rodziny Zabinich, a najbardziej swojego przyszłego męża – Blaise’a. Był chamskim, cynicznym, pewnym siebie (mimo, że ku temu nie miał żadnych powodów) gnojkiem, z zawyżonym poczuciem własnej wartości. Był też obrzydliwie bogaty – właśnie dlatego Narcyzie tak zależało na aranżacji tego małżeństwa. Inna sprawa, że Blaise już w Hogwarcie wykazywał chęć poznania jej bliżej, jednak ona zawsze dobitnie mu pokazywała, że zainteresowana nie jest. Po jakimś czasie owo niezainteresowanie przemieniło się w obrzydzenie i nienawiść.
Z tych ponurych rozmyślań wyrwał ją szelest liści za jej plecami. Nie było wiatru, więc to musiało być coś żywego. Zwierzę albo człowiek. Nauczona ostrożności natychmiast stłumiła łzy i wyciągnęła różdżkę. Ukryła się w krzewach rododendronu, które Narcyza posadziła, by zamaskować dół wysokiego, kutego ogrodzenia posiadłości. Za nim rozciągał się las – również należący do jej ojca. Kiedy była dzieckiem, matka zabierała ją tam na codzienne spacery. Tradycja została zerwana, kiedy Bellatrix zginęła w bitwie o Hogwart.
Teraz była niemal pewna, że ktoś ukrywał się pomiędzy drzewami. Na wszelki wypadek wyszeptała
– Homenum revelio. – Jej różdżka zadrżała, a z jej końca wysypało się kilka czerwonych iskierek. Więc jednak człowiek. Na pewno czarodziej, bo tereny były chronione przed mugolami. Nie wiedziała z kim ma do czynienia, więc postanowiła się wycofać i powiedzieć ojcu, że ktoś węszy wokół posiadłości. Kiedy zaczęła się chyłkiem przemieszczać w stronę budynku rozległ się głos. Przerażająco znajomy głos, który przypomniał jej o wydarzeniach sprzed kilku godzin.
- A więc cię znalazłem.

***

            Kiedy tylko wyrwał się z pułapki, w którą wplątała go własna nieuwaga, wyruszył na poszukiwania dziewczyny, która w tak pięknym stylu rozłożyła go na łopatki. Mogła go zabić… a jednak. Może miała nadzieję, że spłonie razem z mugolami albo umrze z głodu w tym żałosnym położeniu? A może oszczędziła go rozmyślnie? Nie miał pewności, czy jeszcze kiedykolwiek ją zobaczy, ale kiedy odeszła nie usłyszał charakterystycznego dźwięku towarzyszącego deportacji, więc postanowił najpierw przeszukać pobliskie tereny. Rzucił kilka zaklęć, które ukazały mu obecność magii w okolicy. Udał się więc w tamtą stronę. Dotarł na skraj lasu, a aura magiczna była coraz bardziej wyczuwalna. Po jakimś czasie dotarł do wysokiego, kutego ogrodzenia i usłyszał ciche łkanie. Nasłuchiwał przez chwilę i postanowił się zbliżyć do źródła dźwięku. Wpadł jednak w starą kupkę liści i przeklinając się w myślach, ukrył się między drzewami. Odgłos płaczu niemal natychmiast ustał. Wyszkolonymi zmysłami poczuł, że jakieś zaklęcie lekko odbija się od niego i zobaczył kilka czerwonych iskierek sypiących się spod jednego z krzewów. Coś mu podpowiadało, że bardzo szybko osiągnął cel swoich poszukiwań. Z różdżką w pogotowiu postanowił ujawnić swoją tożsamość.
- A więc cię znalazłem. – powiedział cicho, jednocześnie widząc sylwetkę dziewczyny, która najwyraźniej usiłowała uciec. Światło księżyca padło na jej twarz, jednocześnie utwierdzając go w przekonaniu, że odniósł sukces.
- Protego! – Zareagował instynktownie, zanim zaklęcie zdążyło go dosięgnąć.

***

            Caliope zareagowała niemal od razu. Żeby mieć przewagę użyła magii niewerbalnej. Expelliarmus został jednak odbity. Usłyszała ciche „drętwota”, więc krzyknęła
- Vindex! – Tarcza była tak silna, że odrzuciła jej przeciwnika do tyłu. Nie spodziewał się, że ta dziewczyna zna magię pradawną i że wie, jak jej używać. Lekki szok i jednocześnie chwilowa utrata koncentracji spowodowały, że nie zdążył zablokować kolejnego zaklęcia.
- Incarcerous! – Cienkie, mocne liny spętały go i powaliły do tyłu. Upuścił różdżkę. Znów udało jej się go pokonać.
- Wygrałaś. Po raz drugi – stwierdził spokojnie. Zaintrygowana Caliope postanowiła przyjrzeć mu się bliżej.
- Wingardium Leviosa – szepnęła i przeniosła skrępowane ciało przez ogrodzenie. Ułożyła je u swoich stóp.
- Kim jesteś i czego chcesz? – Zapytała, przywołując jednocześnie jego różdżkę. Schowała pałeczkę do kieszeni.
- Zadajesz dużo pytań, piękna – odparł, uśmiechając się pod nosem.

---
[Kaleid]

+ Pozdrawiam Jokera i Rosalie - dedykuję Wam ten rozdział w podziękowaniu za cenne uwagi w komentarzach.

1 maja 2013

Rozdział 1

Nie wszystko jest takie, jakim się wydaje na pierwszy rzut oka. :) Miłego czytania!

***

            Upalnego, czerwcowego popołudnia, trzy lata po zdarzeniach wprzódy opisanych, Caliope kroczyła łąką okalającą Malfoy Manor. Brodziła w zieloności niczym złowróżbny cień czarnego żagla sród lazurów bezkresnego oceanu. Majestatycznie mijała owe okoliczności przyrody, aż rejs czarną rafą w traw skrytą głębinę brutalnie zakłócon został z chwilą, gdy trzewik jej spotkał się z niewielką porcją nawozu, w miejscu onym ostawioną przez zwierza rogatego.
Na ową wieść radosną, dziewczę nadobne dosyć miąs wszelakich w dal rzuciło, by zapotrzebowanie roczne dowolnej masarni znanej czarodziejom pokryć, a wręcz rynek przesycić. Powzięło więc cel nowy – by ród jakowy mugolski wytracić dla własnej igraszki. Na przykład – ode tułowiów oddzielić ich głowy. Bieży dziewoja różdżkę obnażywszy tam, kędy ród mugolski siedzibę założył ku własnej zgubie.
W miejsce doszedłszy krokiem raźnym, istny mur płomienny spostrzegła i krzyk mugolskich kobiet i dzieci pieścić począł jej uszy - niby przezeń wielbione muzyczne utwory, dym zaś drażnił delikatne nozdrza. Do siebie więc rzekła - Co tu, kurwa, tak napierdala? - Po czym machnięciem różdżki wybiła sobie przejście w ścianie płomieni. Tam jednak czekała na nią kolejna niespodzianka – okazało się, iż dom został wywyższony ponad okalający go teren na kolumnie ziemi, jakby sama natura postanowiła odizolować go od otoczenia. Cofnąwszy się kilka kroków wymierzyła więc różdżkę w ścianę. - Bombarda Maxima. – Mruknęła pod nosem. W bliźniaczo podobnym armatniej salwie huku, z niemal pionowej płaszczyzny trysnęła fontanna ziemi zmieszanej z odłamkami cegieł i kamienia. Właśnie otworzyła sobie wejście do piwnicy. Zdziwiło ją jednak to, co nastąpiło później – jej buty zostały bezlitośnie zalane krwawoczerwonym płynem, który zapewne miałby świeży, wiosenno – senno – owocowy bukiet, gdyby nie spowijający wszystko wokół swąd. Czarny dym zasnuwał całą piwnicę, więc gdy młoda czarownica doń wkroczyła, zaniosła się kaszlem, który wskazywał na utrzymywanie bliskich stosunków z prątkującym gruźlikiem. Jej oczy łzawiły niemiłosiernie i czuła, jak sadza osiada na jej twarzy. Zaradziła szybko tym nieprzyjemnym odczuciom zmysłowym, zataczając wokół głowy okrąg pałeczką z drewna kasztanowca. Zaklęcie bąblogłowy szybko odcięło ją od nieprzyjaznego środowiska. Zanim udało jej się dotrzeć do schodów, dobiegł ją stukot ciężkich, wojskowych butów uderzających o stopnie. Chwilę później rozległo się wołanie - Wyłaź! Wiem, że tu jesteś! Przez ciebie musiałem skrócić zabawę! I tak mi nie uciekniesz! - Mimo, że barwa głosu wydała się jej przyjemna, a ciało pod szatą pokryła jej gęsia skórka, uniosła różdżkę na wysokość oczu, skierowała ją w kierunku źródła głosu i krzyknęła - Petrificus Totalus! - Niemal natychmiast usłyszała, jak jej zaklęcie chybiło celu rozkruszając kilka cegieł w ścianie za nieznajomym, do którego należał głos. Ów nieznajomy zaczął jawnie śmiać się z jej niepowodzenia. Poprzez rechot wypowiedział tylko jedno słowo - Crucio! - Dziewczyna upadła na zimną posadzkę piwnicy skręcając się z bólu. Zdołała jednak na powrót wyciągnąć dłoń w kierunku swego oprawcy i wyjęczeć resztką sił - Drętwota! - Oszałamiacz nie wymagał specjalnego skupienia na użyciu magii, więc Caliope udało się rzucić czar skutecznie. Tym razem okazał się on również precyzyjniejszy - sięgnął celu, co ona sama poznała po tym, że ból - przeszywający ją dotąd jak harpun wielorybniczy – cofa się w głąb niej, aż wreszcie gaśnie. Choć trwało to krócej niż mgnienie oka, jej i tak czas ten zdawał się wiecznością. Pozycję nieznajomego zdradził odgłos upadającego na beton ciała. Podeszła do niego. Sama nie wiedziała, czy bardziej kierowała nią chęć poznania twarzą w twarz właściciela głosu, którego (jak myślała) miała nigdy więcej nie usłyszeć, czy też zwykła ciekawość kto zacz.
Był postawnym, młodym mężczyzną, mniej więcej w wieku Caliope. Nosił długi do samej ziemi czarny, mugolski płaszcz z kapturem, który teraz zsunął się z blond głowy. Wsunęła swe długie, delikatne palce w jego włosy i rozczochrała je niemal pieszczotliwie. Zacisnęła jednak na nich dłoń i podniosła jego głowę tak, by zobaczyć twarz. Padając złamał sobie nos. Prawdopodobnie przed starciem rzucił na siebie jakieś słabe zaklęcie obronne przeciwko ewentualnej broni mugoli, gdyż jego oczy poruszały się. Dwie niebieskie tęczówki o iście bazyliszkowym wyrazie podążały za jej twarzą w niemym zachwycie. Nagle, kierując się impulsem, wbrew wszelkiemu rozsądkowi pocałowała go w usta i spojrzała mu prosto w oczy. Zobaczyła, jak zasnuwają się mgłą, a zachwyt ustępuje miejsca czemuś, czego nigdy dotąd nie dostrzegła we wzroku mężczyzny. Nie mogąc patrzeć na ten widok obojętnie, puściła włosy. Głowa mężczyzny jeszcze raz uderzyła w beton z mokrym plaśnięciem. W świecie pozbawionym magii już nigdy nie odzyskałby dawnego wyglądu.
Caliope roześmiała się perliście sama do siebie, po czym odwróciła się na obcasiku w stronę wyjścia, które zaimprowizowała wcześniej. Na zewnątrz już nie płonął ogień - teraz stało się dla niej jasne, że to nieznajomy był jego źródłem.
Niemal wybiegła z piwnicy na świeże powietrze, kierując swe późniejsze kroki w stronę miejsca, które zwykła nazywać domem. Młodzieniec zaś leżał w tej samej pozycji długie godziny, aż w końcu dzięki znajomości magii niewerbalnej i wytężonemu, nadludzkiemu wysiłkowi umysłu, udało się mu rzucić na siebie przeciwzaklęcie.
Przyszedł tu dla pustej, okrutnej rozrywki, a odnalazł sens. Sens swojej egzystencji. W tamtej chwili oddałby wszystko, aż po swą moc włącznie, by tylko znaleźć piękność, która go pokonała. Wyszedł więc ze swojego niedawnego placu zabaw, różdżką otworzył rozpadlinę, w której zamknął dom tak, że teren wyglądał na niezabudowany od tysięcy lat i wyruszył na poszukiwania.

---
[Elder]