Za opóźnienia przepraszamy.
Wina leży głównie po stronie Kaleid, która miała problem z wygospodarowaniem czasu na zbetowanie rozdziału Eldera.
W nowym roku życzymy wszystkim zdrowia - i niech los zawsze Wam sprzyja. :)
Przypominamy o naszym konkursie - szczegóły TUTAJ.
***
Minęło kilka
dni. Caliope nie dawała poznać swojemu ojcu - nie ojcu, że wie. Tylko ona i
Paul mieli jakiekolwiek pojęcie o efekcie próby. Żyli zatem tak, jak przez ostatnich
kilkanaście tygodni, to jest – od kiedy pewien młody czarnoksiężnik zamieszkał
w pokoju dziewczęcia.
Mówią, że rutyna
jest tym, co zabija najwięcej starych mistrzów – po prostu są już do tego
stopnia automatyczni w swoich czynnościach, że nie zwracają uwagi na drobne
zmiany okoliczności, nie dostosowują się i w efekcie obrywają od dużo młodszych
i mniej doświadczonych. O Paulu można było powiedzieć wszystko oprócz tego, że
był stary. I jego jednak dorwał brak ostrożności. Pewnego ranka, kiedy obudził
się i nie było przy nim narzeczonej, poszedł do łazienki. Wiedział, że
najprawdopodobniej Caliope oddaje się właśnie swojej pasji – masowej produkcji
wszelkich eliksirów w ukrytym pokoju. Gdy tak siedział w jej łazience czytając
nowe wydanie „Proroka”, usłyszał trzaśnięcie drzwi. Wyszedł, spodziewając się
zastać w pokoju ukochaną. Mylił się. Za progiem stał bowiem zdziwiony mężczyzna
w średnim wieku. Przyszły teść. Lucjusz.
- Kto... Avada
Kedavra! – ryknął starszy z czarodziejów. Paul uskoczył zgrabnym piruetem w
prawo.
- Serpensortia!
– warknął młodzieniec, chwytając wyczarowanego węża tuż za głową. Gad
wyprostował się jak struna i zaczął twardnieć pod wpływem mruczanego przez zęby
zaklęcia transmutacyjnego. Oto Paul
trzymał w dłoni ulubioną po różdżce broń każdego Ślizgona – miecz o głowicy
rękojeści w kształcie wężowego łba. Widząc to Lucjusz przyłożył różdżkę do
swojej laski i mruknął to samo zaklęcie, co chłopak jego córki. Pierwszy raz
zdarzyło się, by intruz w jego domu wolał starodawny pojedynek od miotania
zaklęciami. Prawdę powiedziawszy był to również pierwszy raz, kiedy powitanie
nie okazało się jednocześnie ostatnim pożegnaniem intruza.
Białowłosy szedł
półkolem, nisko na nogach. Okrążał przeciwnika wypatrując krótkiego naprężenia
mięśni, które wskazałoby mu kierunek ataku młodzieńca. W końcu tamten skoczył.
Lucjusz cofnął się o pół kroku w tył w oszczędnym uniku i przysłonił się
ostrzem. Stal zadźwięczała o stal. Białowłosy wyszedł z klinczu cofając się o
kolejne półtora kroku w furkoczącym połami szaty piruecie i szybkim ruchem
różdżki trzymanej w lewej ręce zakreślił krótką spiralę. Everte statum rzucone
niewerbalnie ze słabszej ręki nie wyrzuciło młodzieńca wysoko, a jedynie
odepchnęło go na ścianę.
Lucjusz był
zadowolony. Szedł nisko na nogach w stronę młodego czarodzieja. Miecz trzymał
nad głową opisując nim koła w powietrzu, dbając, by jego ruch był niezgodny z
rytmem jego kroków. Patrzył w oczy chłopaka. Zakręcił krótkiego młynka nadgarstkiem
i wyprowadził cięcie z pół do czwartej. Ostrza minęły się minimalnie. Miecz
Lucjusza przeciął powietrze na prawo od głowy Paula, zaś ostrze oznaczyło twarz
białowłosego krwawą szramą przez czoło i policzek, o mało nie pozbawiając go
oka.
W końcu Dołohow
deportował się z trzaskiem, zaś Lucjusz przejrzał się w lustrzanej klindze
miecza, skierował różdżkę na ranę i mruknął
-Vulnera Sanentur…
Kilkanaście
metrów dalej w ukrytym pokoju Caliope pojawił się gość, którego dziewczyna się
nie spodziewała – Paul zazwyczaj przychodził tam tylko na jej nodze - jako
wężowa podwiązka. Dziś zjawił się obryzgany krwią, rozedrgany i z obnażonym
mieczem w lewej ręce.
- On już wie… -
powiedział bez ceregieli.
- Kto? O czym
niby wie? – zapytała zdezorientowana dziewczyna. – Ty krwawisz! Pokaż, zaraz
cię uleczę… - z troską przyjrzała się śladom na szacie chłopaka.
- Lucjusz. A to
nie moja krew. Zdybał mnie w twojej łazience. Walczyliśmy – nieco chaotycznie
usiłował jej wytłumaczyć sytuację.
- On… on nie
żyje? Zabiłeś go? – zapytała słabym głosem dziewczyna.
- Niestety… niestety…
nie – dokończył patrząc, jak sufit zaczyna wirować. Przyrżnął jednak w tę ścianę solidniej, niż mu się zdawało.
Kiedy światło z
powrotem się zapaliło widział nadal ten sam sufit. Czuł pod łopatkami chłodny
kamień podłogi. Leżał zatem tak, jak padł. Był w pokoju sam. Na stole roboczym
leżała jednak jego szata, wyczyszczona i złożona w kostkę. Wstał więc, podszedł
do biurka i się ubrał. Wsunął różdżkę w szlufkę wszytą w rękaw szaty. Spojrzał
na regały zatkane po brzegi litrowymi butelkami eliksirów. Litrowymi. Ta
dziewczyna bardzo przesadzała z tą swoją produkcją, ale Paul wolał by
pracowała, niż by zapadła się w czarną czeluść depresji.
W końcu
wypatrzył flaszkę, której potrzebował. Bardzo potrzebował. Veritaserum. Ech…
przydało by się jeszcze parę kropel Felix Felicis, ale na to nie miał szans –
ta mikstura musiała się kisić przez pół roku, by nie zabić spożywającego,
tymczasem Caliope popadła w pracoholizm jakieś dwa miesiące temu.
Nie chciał
siedzieć w ukrytym pokoju bezczynnie, więc znalazł kilka pustych flaszek, które
transmutował w serwis herbaciany. Prosty, ale użyteczny – nie był Caliope, która
potrafiła wyczarować wiktoriańskie cudeńka ze zwykłych, zielonych butelek na
wino. Cóż, przynajmniej serwisu nie porastało futro. Bez większej nadziei na
efekt mruknął pod nosem:
- Accio herbata!
Po chwili, ku
własnemu zdziwieniu oberwał w twarz półfuntową puszką pełną liściastej, japońskiej
herbaty całkiem przyzwoitego gatunku. Caliope lubiła herbatę, ale nie
podejrzewał, że aż tak. Cóż. Z braku czajniczka (a nie chciał ryzykować
przywoływania ciężkich, metalowych przedmiotów) napełnił kociołek wodą,
rozpalił ogień pod naczyniem, poczekał aż się zagotuje i zaparzył herbatkę w
imbryczku. Wlał do niego odrobinę veritaserum, po czym odłożył flaszkę z
eliksirem tam skąd ją wziął. Teraz pozostało mu czekać, aż dziewczyna wróci. Długo
to nie potrwało.
- Już się
obudziłeś? O, zrobiłeś herbatkę - powiedziała Caliope całując Paula w policzek.
Nalała złocistego płynu do dwóch filiżanek stojących obok imbryczka i pociągnęła
łyk ze swojej.
Chłopak z dziwną
miną zapytał:
- Czego
najbardziej pragniesz, jeśli chodzi o twoją rodzinę?
- Żeby Scorpius
był ze mną, bezpieczny. I wypatroszyć braciszka i tą jego kurwę. –
odpowiedziała najszczerzej, jak potrafiła.
- Dzięki,
kochanie. Gdzie trzymasz eliksir słodkiego snu?
- Na tamtej
półce – odrzekła.
- Gdzie
mieszkają?
- W Dragons
Lair, kilka mil na zachód stąd.
Młodzieniec
podszedł do regału, zdjął właściwą butelkę, uśmiechnął się do narzeczonej i z
hukiem deportował się.
Lądowanie było
twarde. Przez brak znajomości miejsca do którego się teleportował, wylądował na
dachu. Dwuspadowym. Okrakiem. Niezwykłym wysiłkiem woli powstrzymał się, by nie
wydać żałosnego ryku rannego łosia dogorywającego wczesnym rankiem na
wrzosowisku.
Kiedy w końcu
udało mu się wyrównać oddech, zsunął się z dachu po linie. Zaklęcie wiążące,
jak nauczyło go doświadczenie, działało nie tylko na żywe organizmy, ale też na
gargulce przy rynnach. I tym razem było niezawodne, dzięki czemu młody
czarnoksiężnik dostał się na wysokość okien trzeciego piętra.
- Fenestram
evanesca – szepnął mierząc z różdżki w ramę okienną. Po sekundzie zamiast okna pojawił
się otwór. Czysto i bez hałasu. Wsunął się powoli przez dziurę w murze
pilnując, by nie narobić huku przy lądowaniu na podłodze jasnej, przestronnej
komnaty, która mogłaby być biblioteką, gdyby nie brak ksiąg na regałach. Chyba
nikt dawno nie zaglądał do pomieszczenia, gdyż warstewka kurzu na podłodze nie
była naruszona żadnymi śladami poza tymi, które zostawiał Paul. Oddaliwszy się
nieco od okna usunął również liny, po czym nałożył na siebie zaklęcie
kameleona.
- Brrr… pizga
złem. Nienawidzę tego czaru… - mruknął wzdrygając się pod wpływem chłodu spływającego
od czubka głowy aż do stóp.
- Homenum
revelio – szepnął zaklęcie, a z jego różdżki wystrzeliły trzy snopy iskier.
Tak, jak się spodziewał, państwo Malfoy młodsi byli w domu. Tylko gdzie? Ale i
na to był sposób.
- Homenum
locativum – mruknął. Z jego różdżki wypłynął biały, widmowy obraz Dragons Lair.
Na trzecim piętrze pojawiła się pierwsza czerwona kropka – z jego imieniem. Na
drugim kolejna - z napisem Draco Lucjusz Malfoy. Na parterze zaś świeciły jasno
dwa punkty, opisane jako Scorpius i Astoria. Oto i jego cel. Oczywiście mógłby
się teleportować, ale w ten sposób narobiłby masę zamieszania – huk aportacji
dwa piętra niżej poprzedzony jeszcze głośniejszą deportacją tuż nad głową, z
pewnością zaalarmowałby pana domu. A tego nie chciał. Pościg byłby mu nie na
rękę, a Draco… może i był brutalny, może i był tleniony, może i był skurwielem,
za to idiotą nie był ani trochę i gdyby zobaczył Paula z pewnością wiedziałby
gdzie go znaleźć.
- Więc znowu
linka… - rzekł do siebie, po czym skierował się ponownie w stronę okna. Od
okien głównego hallu małżonkę i dziecko Dracona dzieliły dwa pomieszczenia, co
dawało młodzieńcowi szansę na pozostanie niezauważonym podczas ponownej
infiltracji budynku. Postanowił więc z niej skorzystać, postępując z wielkim,
witrażowym oknem parteru tak samo, jak z tym na trzecim piętrze
W tym samym
czasie Draco znalazł wreszcie kosz wiecznej pełności – pojemnik potraktowany
przez rzemieślnika zaklęciem gemino, działającym tylko w obrębie jego ścianek.
Wreszcie mógł rozmnożyć ostatnie dwa jabłka, jakie zostały mu w kuchni na
parterze, nie wypełniając nimi całego domu. Nie chciało mu się maszerować aż na
parter. Trzasnęło. Potem drugi raz. A potem nastąpiła cisza.
Paul w chwili
lądowania dostrzegł u podnóża schodów Dracona, który tam właśnie się aportował.
Dzięki zaklęciu kameleona pozostawał niewidoczny, ale nadal rzucał cień.
Wiedział, że skurwiel to zauważy.
-Muffliato –
mruknął nie chcąc, by Astoria i Scorpius go usłyszeli. W tym samym momencie
Draco dostrzegł dziwny cień na dywanie i drganie powietrza ponad nim. Źrenice
rozszerzyły mu się pod wpływem adrenaliny. Ułamek sekundy później ryknął:
- Crucio!
Paul rzucił się
zgrabną przewrotką w prawo, w stronę drzwi wejściowych i odpowiedział:
- Expulso!
Świński blondyn
odsunął się, ale zaklęcie wyszarpało sporą dziurę w schodach, praktycznie dezintegrując
je do wysokości półpiętra. Przyklejony plecami do filara Draco wychylił zza
osłony różdżkę i na oślep posłał w stronę przeciwnika kilka niewerbalnych
oszałamiaczy. Czerwone promienie przeleciały przez hall wywalając w drzwiach
trzy okrągłe otwory o osmalonych brzegach.
- Bombarda –
usłyszał krzyk dziwnie znajomego głosu gdzieś z okolic drugiego okna. Niemal
natychmiast odskoczył od marmurowego słupa, z którego właśnie posypały się
odłamki. Jeszcze w locie strzelił zaklęciem transmutacyjnym w drugie, ocalałe
jak do tej pory okno witrażowe. To, pod którym znajdował się jego przeciwnik.
Tafle szkła zmieniły się w jednej chwili w falę różnokolorowych farb.
- Rzygam tęczą…
- mruknął do siebie Paul i został oblany kilkoma litrami barwnika. Teraz jego
kamuflaż nadawał się co najwyżej na paradę równości. Szanse się niebezpiecznie
wyrównały. Czas na pieszczoty się skończył.
- Avada Kedavra,
skurwysynie! – ryknął mag dając nura za stolik kawowy stojący w głębi hallu.
Zielone światło błysnęło, jednak promień zamiast ugodzić Dracona w środek
klatki piersiowej, walnął w ścianę znajdującą się za nim, zaś sam pan domu
leżał płasko na ziemi bacznie obserwując okolice stolika. Paul jednak stoczył
już niejedną bitwę, wiedział więc, że jeśli zaatakuje pierwszy wystawi się na
ostrzał nie mając pojęcia o położeniu przeciwnika. Każdy z nich wiedział, że
drugi prędzej czy później będzie musiał zaatakować. Draco jednak był pewny
siebie i swojej potęgi, więc to on przegrał tę wojnę nerwów.
- Bombarda! –
krzyknął, unicestwiając kryjówkę Paula. Co prawda plecy chłopaka ucierpiały
nieco od drzazg, ale w sam raz wystarczyło mu koncentracji na jedno, całkiem
legalne z resztą zaklęcie.
Niewerbalny Incarcerous
wystrzelił z różdżki młodego czarnoksiężnika dokładnie w momencie, kiedy meble
ponad nim znikały w ognistej kuli wybuchu. Tym razem zaklęcie sięgnęło celu –
kiedy Paul się podniósł, zobaczył, że jego przeciwnik leży spętany jak wieprzek
przed ubojem.
Podchodząc do
niego zauważył, że obok unieszkodliwionego mężczyzny leży jego różdżka. Zabrał
ją więc w razie, gdyby tamten się jakimś cudem wyplątał.
- Do widzenia,
panie Malfoy… - szepnął z pogardą w głosie, po czym zaserwował mu solidnego,
staromodnego kopa w żołądek. Uczyniwszy to skierował się do salonu by osiągnąć
swój właściwy cel.
Szedł wolno, ale
zdecydowanie - naśladując rytm kroków gospodarza domu. Wiedział, że otwarcia
drzwi i tak nie ukryje – te zawiasy musiały skrzypieć jak wieko od stuletniej
trumny, gdy tańczą na niej irlandzkiego w sześciu chłopa po butelce rumu.
Kiedy stanął na
progu, Astoria powitała go swoim aksamitnym, ale nieprzyjemnym jednocześnie
głosem:
- I jak, znalazłeś?
Siedziała przy
kominku plecami do drzwi, razem ze Scorpiusem. Obok nich stała choinka. Po
prostu świąteczna sielanka – młoda matka z synem wśród aromatu jedliny oddają
się gwiazdkowemu lenistwu przy trzaskającym ogniu.
Paul uśmiechnął
się od ucha do ucha i odpowiedział:
- Najwyraźniej.
Astoria
zdrętwiała słysząc obcy głos. Nie zdążyła nawet się odwrócić, kiedy usłyszała
- Incarcerous! –
oplotły ją cienkie, ale mocne sznury. Dziecko siedziało przy niej, oniemiałe ze
strachu i niezdolne do ruchu.
Paul wyczarował
jeszcze dodatkową linę, którą transmutował w zieloną wstążeczkę. Zawiązawszy ją
na kokardkę na plecach Astorii złapał ją za włosy, położył rękę na ramieniu
Scorpiusa i deportował się z nimi prosto do ukrytego pokoju w Malfoy Manor.
- Kochanie,
zobacz jaki prezent przyniósł ci Mikołaj pod choinkę! – zawołał do odwróconej
do niego plecami Caliope.
---
[Elder]
+ Z dedykacją dla Szocika, która jest sponsorem powyższej walki w stylu Sapkowskiego. :D