4 stycznia 2014

Rozdział 13



Za opóźnienia przepraszamy.
Wina leży głównie po stronie Kaleid, która miała problem z wygospodarowaniem czasu na zbetowanie rozdziału Eldera. 
W nowym roku życzymy wszystkim zdrowia - i niech los zawsze Wam sprzyja. :) 
Przypominamy o naszym konkursie - szczegóły TUTAJ.

***

Minęło kilka dni. Caliope nie dawała poznać swojemu ojcu - nie ojcu, że wie. Tylko ona i Paul mieli jakiekolwiek pojęcie o efekcie próby. Żyli zatem tak, jak przez ostatnich kilkanaście tygodni, to jest – od kiedy pewien młody czarnoksiężnik zamieszkał w pokoju dziewczęcia.
Mówią, że rutyna jest tym, co zabija najwięcej starych mistrzów – po prostu są już do tego stopnia automatyczni w swoich czynnościach, że nie zwracają uwagi na drobne zmiany okoliczności, nie dostosowują się i w efekcie obrywają od dużo młodszych i mniej doświadczonych. O Paulu można było powiedzieć wszystko oprócz tego, że był stary. I jego jednak dorwał brak ostrożności. Pewnego ranka, kiedy obudził się i nie było przy nim narzeczonej, poszedł do łazienki. Wiedział, że najprawdopodobniej Caliope oddaje się właśnie swojej pasji – masowej produkcji wszelkich eliksirów w ukrytym pokoju. Gdy tak siedział w jej łazience czytając nowe wydanie „Proroka”, usłyszał trzaśnięcie drzwi. Wyszedł, spodziewając się zastać w pokoju ukochaną. Mylił się. Za progiem stał bowiem zdziwiony mężczyzna w średnim wieku. Przyszły teść. Lucjusz.
- Kto... Avada Kedavra! – ryknął starszy z czarodziejów. Paul uskoczył zgrabnym piruetem w prawo.
- Serpensortia! – warknął młodzieniec, chwytając wyczarowanego węża tuż za głową. Gad wyprostował się jak struna i zaczął twardnieć pod wpływem mruczanego przez zęby zaklęcia transmutacyjnego.  Oto Paul trzymał w dłoni ulubioną po różdżce broń każdego Ślizgona – miecz o głowicy rękojeści w kształcie wężowego łba. Widząc to Lucjusz przyłożył różdżkę do swojej laski i mruknął to samo zaklęcie, co chłopak jego córki. Pierwszy raz zdarzyło się, by intruz w jego domu wolał starodawny pojedynek od miotania zaklęciami. Prawdę powiedziawszy był to również pierwszy raz, kiedy powitanie nie okazało się jednocześnie ostatnim pożegnaniem intruza.
Białowłosy szedł półkolem, nisko na nogach. Okrążał przeciwnika wypatrując krótkiego naprężenia mięśni, które wskazałoby mu kierunek ataku młodzieńca. W końcu tamten skoczył. Lucjusz cofnął się o pół kroku w tył w oszczędnym uniku i przysłonił się ostrzem. Stal zadźwięczała o stal. Białowłosy wyszedł z klinczu cofając się o kolejne półtora kroku w furkoczącym połami szaty piruecie i szybkim ruchem różdżki trzymanej w lewej ręce zakreślił krótką spiralę. Everte statum rzucone niewerbalnie ze słabszej ręki nie wyrzuciło młodzieńca wysoko, a jedynie odepchnęło go na ścianę.
Lucjusz był zadowolony. Szedł nisko na nogach w stronę młodego czarodzieja. Miecz trzymał nad głową opisując nim koła w powietrzu, dbając, by jego ruch był niezgodny z rytmem jego kroków. Patrzył w oczy chłopaka. Zakręcił krótkiego młynka nadgarstkiem i wyprowadził cięcie z pół do czwartej. Ostrza minęły się minimalnie. Miecz Lucjusza przeciął powietrze na prawo od głowy Paula, zaś ostrze oznaczyło twarz białowłosego krwawą szramą przez czoło i policzek, o mało nie pozbawiając go oka.
W końcu Dołohow deportował się z trzaskiem, zaś Lucjusz przejrzał się w lustrzanej klindze miecza, skierował różdżkę na ranę i mruknął
-Vulnera Sanentur…
Kilkanaście metrów dalej w ukrytym pokoju Caliope pojawił się gość, którego dziewczyna się nie spodziewała – Paul zazwyczaj przychodził tam tylko na jej nodze - jako wężowa podwiązka. Dziś zjawił się obryzgany krwią, rozedrgany i z obnażonym mieczem w lewej ręce.
- On już wie… - powiedział bez ceregieli.
- Kto? O czym niby wie? – zapytała zdezorientowana dziewczyna. – Ty krwawisz! Pokaż, zaraz cię uleczę… - z troską przyjrzała się śladom na szacie chłopaka.
- Lucjusz. A to nie moja krew. Zdybał mnie w twojej łazience. Walczyliśmy – nieco chaotycznie usiłował jej wytłumaczyć sytuację.
- On… on nie żyje? Zabiłeś go? – zapytała słabym głosem dziewczyna.
- Niestety… niestety… nie – dokończył patrząc, jak sufit zaczyna wirować. Przyrżnął jednak w  tę ścianę solidniej, niż mu się zdawało.
Kiedy światło z powrotem się zapaliło widział nadal ten sam sufit. Czuł pod łopatkami chłodny kamień podłogi. Leżał zatem tak, jak padł. Był w pokoju sam. Na stole roboczym leżała jednak jego szata, wyczyszczona i złożona w kostkę. Wstał więc, podszedł do biurka i się ubrał. Wsunął różdżkę w szlufkę wszytą w rękaw szaty. Spojrzał na regały zatkane po brzegi litrowymi butelkami eliksirów. Litrowymi. Ta dziewczyna bardzo przesadzała z tą swoją produkcją, ale Paul wolał by pracowała, niż by zapadła się w czarną czeluść depresji.
W końcu wypatrzył flaszkę, której potrzebował. Bardzo potrzebował. Veritaserum. Ech… przydało by się jeszcze parę kropel Felix Felicis, ale na to nie miał szans – ta mikstura musiała się kisić przez pół roku, by nie zabić spożywającego, tymczasem Caliope popadła w pracoholizm jakieś dwa miesiące temu.
Nie chciał siedzieć w ukrytym pokoju bezczynnie, więc znalazł kilka pustych flaszek, które transmutował w serwis herbaciany. Prosty, ale użyteczny – nie był Caliope, która potrafiła wyczarować wiktoriańskie cudeńka ze zwykłych, zielonych butelek na wino. Cóż, przynajmniej serwisu nie porastało futro. Bez większej nadziei na efekt mruknął pod nosem:
- Accio herbata!
Po chwili, ku własnemu zdziwieniu oberwał w twarz półfuntową puszką pełną liściastej, japońskiej herbaty całkiem przyzwoitego gatunku. Caliope lubiła herbatę, ale nie podejrzewał, że aż tak. Cóż. Z braku czajniczka (a nie chciał ryzykować przywoływania ciężkich, metalowych przedmiotów) napełnił kociołek wodą, rozpalił ogień pod naczyniem, poczekał aż się zagotuje i zaparzył herbatkę w imbryczku. Wlał do niego odrobinę veritaserum, po czym odłożył flaszkę z eliksirem tam skąd ją wziął. Teraz pozostało mu czekać, aż dziewczyna wróci. Długo to nie potrwało.
- Już się obudziłeś? O, zrobiłeś herbatkę - powiedziała Caliope całując Paula w policzek. Nalała złocistego płynu do dwóch filiżanek stojących obok imbryczka i pociągnęła łyk ze swojej.
Chłopak z dziwną miną zapytał:
- Czego najbardziej pragniesz, jeśli chodzi o twoją rodzinę?
- Żeby Scorpius był ze mną, bezpieczny. I wypatroszyć braciszka i tą jego kurwę. – odpowiedziała najszczerzej, jak potrafiła.
- Dzięki, kochanie. Gdzie trzymasz eliksir słodkiego snu?
- Na tamtej półce – odrzekła.
- Gdzie mieszkają?
- W Dragons Lair, kilka mil na zachód stąd.
Młodzieniec podszedł do regału, zdjął właściwą butelkę, uśmiechnął się do narzeczonej i z hukiem deportował się.
Lądowanie było twarde. Przez brak znajomości miejsca do którego się teleportował, wylądował na dachu. Dwuspadowym. Okrakiem. Niezwykłym wysiłkiem woli powstrzymał się, by nie wydać żałosnego ryku rannego łosia dogorywającego wczesnym rankiem na wrzosowisku.
Kiedy w końcu udało mu się wyrównać oddech, zsunął się z dachu po linie. Zaklęcie wiążące, jak nauczyło go doświadczenie, działało nie tylko na żywe organizmy, ale też na gargulce przy rynnach. I tym razem było niezawodne, dzięki czemu młody czarnoksiężnik dostał się na wysokość okien trzeciego piętra.
- Fenestram evanesca – szepnął mierząc z różdżki w ramę okienną. Po sekundzie zamiast okna pojawił się otwór. Czysto i bez hałasu. Wsunął się powoli przez dziurę w murze pilnując, by nie narobić huku przy lądowaniu na podłodze jasnej, przestronnej komnaty, która mogłaby być biblioteką, gdyby nie brak ksiąg na regałach. Chyba nikt dawno nie zaglądał do pomieszczenia, gdyż warstewka kurzu na podłodze nie była naruszona żadnymi śladami poza tymi, które zostawiał Paul. Oddaliwszy się nieco od okna usunął również liny, po czym nałożył na siebie zaklęcie kameleona.
- Brrr… pizga złem. Nienawidzę tego czaru… - mruknął wzdrygając się pod wpływem chłodu spływającego od czubka głowy aż do stóp.
- Homenum revelio – szepnął zaklęcie, a z jego różdżki wystrzeliły trzy snopy iskier. Tak, jak się spodziewał, państwo Malfoy młodsi byli w domu. Tylko gdzie? Ale i na to był sposób.
- Homenum locativum – mruknął. Z jego różdżki wypłynął biały, widmowy obraz Dragons Lair. Na trzecim piętrze pojawiła się pierwsza czerwona kropka – z jego imieniem. Na drugim kolejna - z napisem Draco Lucjusz Malfoy. Na parterze zaś świeciły jasno dwa punkty, opisane jako Scorpius i Astoria. Oto i jego cel. Oczywiście mógłby się teleportować, ale w ten sposób narobiłby masę zamieszania – huk aportacji dwa piętra niżej poprzedzony jeszcze głośniejszą deportacją tuż nad głową, z pewnością zaalarmowałby pana domu. A tego nie chciał. Pościg byłby mu nie na rękę, a Draco… może i był brutalny, może i był tleniony, może i był skurwielem, za to idiotą nie był ani trochę i gdyby zobaczył Paula z pewnością wiedziałby gdzie go znaleźć.
- Więc znowu linka… - rzekł do siebie, po czym skierował się ponownie w stronę okna. Od okien głównego hallu małżonkę i dziecko Dracona dzieliły dwa pomieszczenia, co dawało młodzieńcowi szansę na pozostanie niezauważonym podczas ponownej infiltracji budynku. Postanowił więc z niej skorzystać, postępując z wielkim, witrażowym oknem parteru tak samo, jak z tym na trzecim piętrze
W tym samym czasie Draco znalazł wreszcie kosz wiecznej pełności – pojemnik potraktowany przez rzemieślnika zaklęciem gemino, działającym tylko w obrębie jego ścianek. Wreszcie mógł rozmnożyć ostatnie dwa jabłka, jakie zostały mu w kuchni na parterze, nie wypełniając nimi całego domu. Nie chciało mu się maszerować aż na parter. Trzasnęło. Potem drugi raz. A potem nastąpiła cisza.
Paul w chwili lądowania dostrzegł u podnóża schodów Dracona, który tam właśnie się aportował. Dzięki zaklęciu kameleona pozostawał niewidoczny, ale nadal rzucał cień. Wiedział, że skurwiel to zauważy.
-Muffliato – mruknął nie chcąc, by Astoria i Scorpius go usłyszeli. W tym samym momencie Draco dostrzegł dziwny cień na dywanie i drganie powietrza ponad nim. Źrenice rozszerzyły mu się pod wpływem adrenaliny. Ułamek sekundy później ryknął:
- Crucio!
Paul rzucił się zgrabną przewrotką w prawo, w stronę drzwi wejściowych i odpowiedział:
- Expulso!
Świński blondyn odsunął się, ale zaklęcie wyszarpało sporą dziurę w schodach, praktycznie dezintegrując je do wysokości półpiętra. Przyklejony plecami do filara Draco wychylił zza osłony różdżkę i na oślep posłał w stronę przeciwnika kilka niewerbalnych oszałamiaczy. Czerwone promienie przeleciały przez hall wywalając w drzwiach trzy okrągłe otwory o osmalonych brzegach.
- Bombarda – usłyszał krzyk dziwnie znajomego głosu gdzieś z okolic drugiego okna. Niemal natychmiast odskoczył od marmurowego słupa, z którego właśnie posypały się odłamki. Jeszcze w locie strzelił zaklęciem transmutacyjnym w drugie, ocalałe jak do tej pory okno witrażowe. To, pod którym znajdował się jego przeciwnik. Tafle szkła zmieniły się w jednej chwili w falę różnokolorowych farb.
- Rzygam tęczą… - mruknął do siebie Paul i został oblany kilkoma litrami barwnika. Teraz jego kamuflaż nadawał się co najwyżej na paradę równości. Szanse się niebezpiecznie wyrównały. Czas na pieszczoty się skończył.
- Avada Kedavra, skurwysynie! – ryknął mag dając nura za stolik kawowy stojący w głębi hallu. Zielone światło błysnęło, jednak promień zamiast ugodzić Dracona w środek klatki piersiowej, walnął w ścianę znajdującą się za nim, zaś sam pan domu leżał płasko na ziemi bacznie obserwując okolice stolika. Paul jednak stoczył już niejedną bitwę, wiedział więc, że jeśli zaatakuje pierwszy wystawi się na ostrzał nie mając pojęcia o położeniu przeciwnika. Każdy z nich wiedział, że drugi prędzej czy później będzie musiał zaatakować. Draco jednak był pewny siebie i swojej potęgi, więc to on przegrał tę wojnę nerwów.
- Bombarda! – krzyknął, unicestwiając kryjówkę Paula. Co prawda plecy chłopaka ucierpiały nieco od drzazg, ale w sam raz wystarczyło mu koncentracji na jedno, całkiem legalne z resztą zaklęcie.
Niewerbalny Incarcerous wystrzelił z różdżki młodego czarnoksiężnika dokładnie w momencie, kiedy meble ponad nim znikały w ognistej kuli wybuchu. Tym razem zaklęcie sięgnęło celu – kiedy Paul się podniósł, zobaczył, że jego przeciwnik leży spętany jak wieprzek przed ubojem.
Podchodząc do niego zauważył, że obok unieszkodliwionego mężczyzny leży jego różdżka. Zabrał ją więc w razie, gdyby tamten się jakimś cudem wyplątał.
- Do widzenia, panie Malfoy… - szepnął z pogardą w głosie, po czym zaserwował mu solidnego, staromodnego kopa w żołądek. Uczyniwszy to skierował się do salonu by osiągnąć swój właściwy cel.
Szedł wolno, ale zdecydowanie - naśladując rytm kroków gospodarza domu. Wiedział, że otwarcia drzwi i tak nie ukryje – te zawiasy musiały skrzypieć jak wieko od stuletniej trumny, gdy tańczą na niej irlandzkiego w sześciu chłopa po butelce rumu.
Kiedy stanął na progu, Astoria powitała go swoim aksamitnym, ale nieprzyjemnym jednocześnie głosem:
- I jak, znalazłeś?
Siedziała przy kominku plecami do drzwi, razem ze Scorpiusem. Obok nich stała choinka. Po prostu świąteczna sielanka – młoda matka z synem wśród aromatu jedliny oddają się gwiazdkowemu lenistwu przy trzaskającym ogniu.
Paul uśmiechnął się od ucha do ucha i odpowiedział:
- Najwyraźniej.
Astoria zdrętwiała słysząc obcy głos. Nie zdążyła nawet się odwrócić, kiedy usłyszała
- Incarcerous! – oplotły ją cienkie, ale mocne sznury. Dziecko siedziało przy niej, oniemiałe ze strachu i niezdolne do ruchu.
Paul wyczarował jeszcze dodatkową linę, którą transmutował w zieloną wstążeczkę. Zawiązawszy ją na kokardkę na plecach Astorii złapał ją za włosy, położył rękę na ramieniu Scorpiusa i deportował się z nimi prosto do ukrytego pokoju w Malfoy Manor.
- Kochanie, zobacz jaki prezent przyniósł ci Mikołaj pod choinkę! – zawołał do odwróconej do niego plecami Caliope.


---
[Elder]


+ Z dedykacją dla Szocika, która jest sponsorem powyższej walki w stylu Sapkowskiego. :D