8 sierpnia 2014

Rozdział 15


Witajcie!
Znów minęły ponad 3 miesiące, zanim cokolwiek opublikowaliśmy. Przepraszamy! 
W ramach zadośćuczynienia, prezentujemy dzisiaj rozdział niezwykły - pierwszy, który napisaliśmy wspólnie. Jest też dłuższy niż zwykle.
Mamy nadzieję, że osłodziliśmy Wam dzięki temu to długie czekanie.


***


            Święta minęły bardzo spokojnie. Scorpius cieszył się każdą chwilą spędzoną ze swoją ciotką, Paul całkiem nieźle sprawdzał się w roli ojca, a Caliope, chyba pierwszy raz w życiu, była szczęśliwa. Jednak wszystko, co dobre, bardzo szybko się kończy. Iluzja sielanki zniknęła wraz z resztą świątecznego nastroju. Dziewczyna nie mogła przecież do końca życia ukrywać rodziny w swojej komnacie, więc postanowiła porozmawiać z Paulem zaraz po nowym roku.
Chciałabym móc z nim polatać, porzucać trochę kaflem, poodbijać tłuczki… westchnęła cicho, spoglądając na Scorpiusa, który sędziował w meczu Quidditcha, rozgrywającym się pomiędzy maleńkimi, latającymi modelami brytyjskiej i irlandzkiej drużyny narodowej, na makiecie stadionu z ostatnich Mistrzostw Świata.
To weźcie miotły, ja polecę z wami, ale nie będę grał. Z góry lepiej ogarnę teren – odpowiedział Paul, również obserwując chłopca.
Jeszcze jest trochę za mały… Ale na dziecinnej miotełce moglibyśmy mu pozwolić polatać, siedzi zamknięty w czterech ścianach od świąt.
Myślisz, że stary Nimbus‘70 Lucjusza będzie dla niego za mocny?
Właściwie? Powinno być w porządku... Tylko zamiast normalnych piłek użyjemy takich mugolskich. Niech poćwiczy zręczność.
Racja. Taki tłuczek zrobiłby z niego sok żukowy.
Scorpius? Chcesz iść z nami trochę polatać? Na prawdziwej miotle? – Caliope uśmiechnęła się do bratanka.
A możemy bez wujka? – zapytał malec z lekkim drżeniem w głosie.
Kochanie... wujek nie zrobi krzywdy ani tobie, ani mnie. Rozmawialiśmy już o tym – odparła dziewczyna i spojrzała wyczekująco na Paula.
Spokojnie, Caliope. Będę dosyć daleko, nawet mnie nie zauważycie powiedział Paul obojętnym tonem.
A może jednak to zły pomysł? szepnęła cicho. – Wiesz, z czym to się może wiązać.
Co masz na myśli? Przecież tam będę. A twój niedocharłaczony braciszek przecież nie zbierze oddziału tak silnego jak ten, którym dowodziła jego ciocia w czasie bitwy o Hogwart.
Tak, ale są jeszcze Lucjusz i Narcyza. Biegają w tę i z powrotem, szukając śladu po ich synalku i jego żonie... Blaise nadal węszy wokół posiadłości, a musimy wyjść poza nią, żeby deportować się dokądkolwiek, bo Lucjusz nałożył zaklęcia ochronne na cały obszar wokół dworu.
A jak głęboko w grunt sięgają te jego czary? – zapytał. Zresztą, to nieważne... Chodźcie, to coś zobaczycie.
Caliope wzięła na ręce Scorpiusa i poszła za Paulem. Poprowadził ich do ogrodu, uważając, by po drodze nie nadziać się na któreś z państwa Malfoy.
Co chciałeś nam pokazać? – Paul nie odpowiedział na pytanie dziewczyny. Uklęknął na jedno kolano, przyłożył prawą dłoń do ziemi, zamknął oczy i... znikł jej z pola widzenia. Rozejrzała się zaniepokojona i podeszła bliżej. Wtedy zauważyła, że w trawniku zieje dziura o wymiarach metr na metr.
Czy ty chcesz próbować teleportować się spod ziemi? zawołała, mając nadzieję, że narzeczony ją usłyszy.
Nie. Właźcie, tylko uwaga, bo pierwszy stopień jest dosyć nisko! odkrzyknął Paul z czeluści.
Boje się - jęknął Scorpius. Nie chcę tam wchodzić.
Nie bój się, przytul się mocniej i zamknij oczy, jeśli chcesz powiedziała i zaczęła ostrożnie schodzić po śliskich stopniach.
Po przeszło stu pięćdziesięciu schodach, poziom wreszcie się wyrównał. Było dosyć chłodno, ale zza załomu korytarza docierał do nich wyraźny blask o ciepłej barwie. Gdy Caliope i Scorpius dotarli na miejsce, ich oczy szeroko otwarły się z wrażenia.
Paul, to jest… Caliope nie mogła znaleźć odpowiedniego słowa.
Znaleźli się w podziemnej komorze o wysokości około 30 metrów, w której z kamienia i ziemi odwzorowano stadion do Quidditcha. Źródłem światła i ciepła panującego w pomieszczeniu był zaś płomienny smok widocznie produkt zaklęcia szatańskiej pożogi, zamknięty w klatce z przejrzystych kryształów kwarcu we wszelkich możliwych odmianach od ametystów i cytrynów, przez kryształ górski, aż po szmaragdy i rubiny.
Caliope postawiła Scorpiusa na ziemi, a ten zaczął biegać po boisku i piszczeć z radości, jakby wszystkie jego marzenia spełniły się w tej właśnie chwili. Podeszła z lekkim uśmiechem do Paula i mocno się przytuliła.
Kocham cię – powiedziała, całując go delikatnie w policzek.
Wiem odpowiedział wyraźnie zdyszany i machnął różdżką w kierunku wejścia. W podziemiach dało się słyszeć cichy szelest diabelskich sideł, zarastających otwór wejściowy w zaskakująco szybkim tempie. Nie chcemy, żeby ktoś sprowadził tu jakichś kretynów z zakazem stadionowym – powiedział, puszczając oczko do narzeczonej. Caliope zaśmiała się i podbiegła do mioteł. Rzuciła Paulowi jego Błyskawicę, podała Scorpiusowi Nimbusa'70, a sama dosiadła swojego 2005. Paul, trochę się popisując, szybko podskoczył i wzmocnił nieco efekt magią, by wylądować bezpośrednio na miotle, zanim ta dotknęła ziemi i pomknąć w stronę „żyrandola”. Scorpius był pod wrażeniem wyczynu wujka. Chwilę się zawahał, ale poleciał za nim i kiedy był już niedaleko poprosił:
Nauczysz mnie tak?
Jasne, tylko nie rób tego później bez nas. To niebezpieczne, łatwo upaść i się potłuc – odpowiedział, uśmiechając się.
Caliope z zadowoleniem obserwowała, jak Paul i Scorpius zaczynają się dogadywać. Mały śmiał się za każdym razem, gdy miotła przeleciała mu między nogami, a on upadał na zmiękczoną zaklęciem ziemię. Natomiast Paul zachowywał się niemal jak dziecko w sklepie z cukierkami. Kiedy chłopiec opanował wreszcie sztuczkę, Caliope transmutowała garść kamyków w niewielkie, białe piłeczki. Paul oznajmił, że będzie obserwował, więc dziewczyna ustawiła Scorpiusa na bramkach i zaczęła rzucać w malca piłeczkami, nie oszczędzając go. Wyłapał prawie wszystkie. Prawie, bo Cal zdarzyło się kilka razy nie wycelować dobrze i piłeczka przelatywała gdzieś obok pętli. Paul jeszcze na chwilę przyłączył się do zabawy. Po trzech godzinach wylądowali zmęczeni.
Musimy się powoli zbierać… Chyba jest już ciemno – powiedziała Caliope.
Jak mus, to mus. Ale w sumie, to i tak podejrzewam, że moglibyśmy niezauważeni siedzieć tutaj i tydzień... – odparł Paul.
Coś trzeba jeść i gdzieś spać. Podziemie nie jest zdrowe dla dzieci.
- Racja – potwierdził i wziął Scorpiusa za rękę. – Jutro też możemy tu przyjść, jak będziesz chciał. Chłopczyk się rozpromienił.
Pójdę pierwsza, a ty pilnuj, żeby się o coś nie potknął. – Wyciągnęła różdżkę przed siebie i oczyściła im drogę. Korytarz wydawał się krótszy, niż wtedy, gdy szli nim za pierwszym razem. Szybko dotarli do schodów i zaczęli piąć się w górę.
Jesteśmy tuż za tobą.
Poczekajcie tutaj chwilę. Wyjdę i sprawdzę, czy droga jest wolna. – Kiedy dotarła do wylotu tunelu, ostrożnie wychyliła głowę. Zobaczyła ciemny kształt, który zmierzał w ich kierunku. W miarę, jak zbliżał się do tunelu, przybierał wyraźne, kobiece kształty. Narcyza Malfoy najwidoczniej postanowiła urządzić sobie wieczorną przechadzkę.
Nie ważcie się teraz wychodzić – syknęła i wyszła naprzeciw swojej macosze. 
No to ładnie... Scorpius, chyba zagramy w krecika. Wiesz, co to krecik?
Nie wiem odpowiedział zdezorientowany. Gdzie ciocia poszła? Dlaczego zakazała nam wyjść?
Musimy się przedostać do pokoju powiedział Paul, wyciągając przed siebie prawą rękę. Ziemia zaczęła się rozstępować przed czarodziejami, tworząc równy, półokrągły w przekroju tunel biegnący w kierunku domu.
Ale co z ciocią? – Scorpius nie dawał za wygraną.
Ciocia na razie da sobie radę. Kiedy już wezmę coś z pokoju, pójdę ją odzyskać. O. Ściana. Kto to Sam Fisher pewno też nie wiesz?
Nie. Kto to?
Taki mugolski szpieg, coś jak porządny Ślizgon na wojnie. Był mistrzem pozostawania niezauważonym, a nie miał peleryny niewidki. My też nie mamy, a przydałaby się. Trudno, do pokoju dostaniemy się oknem, co ty na to?
Skoro nawet mugol dawał sobie radę, to my też... Będziemy latać? – zapytał z nadzieją w głosie.
– Miotła za bardzo rzuca się w oczy – odpowiedział Paul, rzucając na Scorpiusa zaklęcie kameleona.
– To jak? I co zrobiłeś? – Scorpius spojrzał na swoje palce, które przybrały barwę ściany tunelu.
– Stań blisko ściany. Na trzy podskakujemy. – Mężczyzna usunął ziemię, która tworzyła sklepienie tunelu tuż nad nimi. Scorpius posłusznie stanął w wyznaczonym miejscu i spojrzał wyczekująco na Paula. Ten stanął obok niego, gdy z głębi tunelu zaczął wiać rosnący w siłę wiatr.
– Raz, dwa, trzy, skacz! – krzyknął Paul. Scorpius wykonał polecenie. Silny podmuch wyrzucił obu wysoko w górę. W samą porę chłopak złapał się parapetu jedną ręką, a drugą chwycił kołnierz Scorpiusa. Okno pod nimi było otwarte, więc czarodziejowi udało się jakoś wrzucić dziecko do sypialni Caliope. Sam rozhuśtał się lekko na rękach i wskoczył do pokoju.
– Wszystko w porządku? – zapytał.
Scorpius pokiwał twierdząco głową, podniósł się z ziemi i rozejrzał po pokoju.
– Teraz coś zabierzesz i pójdziesz po ciocię?
– Tak. Będziesz grzeczny i poczekasz tutaj na nasz powrót, zgoda?
– Zgoda. – Chłopiec znów usiadł przy makiecie boiska i zaczął się bawić, więc Paul zdjął z niego zaklęcie i rozejrzał się po pokoju.
O, tu jest powiedział, podnosząc spod łóżka swoją różdżkę. Prawie się odzwyczaił od magii bojowej przez te kilka dni spokoju. Ale teraz trzeba było pomóc Caliope... tylko jak miał to zrobić? W końcu wpadł na szatański pomysł. Wyskoczył przez okno i zaklęciem lewitacji przeniósł się na dach, gdzie krzyknął:
Accio zielone, koronkowe majtki Caliope! Ponieważ jej bielizna była zabezpieczona zaklęciem i tylko jego oraz jej ręce mogły ją zdjąć (na wypadek, gdyby Draconowi albo jego kumplom zachciało się znowu skrzywdzić dziewczynę), to kilka sekund później Paul ujrzał piękny widok jego ukochana, niesiona przez bieliznę, wyfrunęła przez jedno z otwartych okien i pomknęła w jego kierunku.
Chyba jednak wolę miotły – stwierdziła, kiedy wylądowała tuż obok niego. Uśmiechnęła się i dodała:
– Narcyza jest sama. Mój ojciec… – zawahała się przez chwilę.  Lucjusz jest w ministerstwie. Mamy okazję się jej pozbyć. Zorientowała się już, że coś jest nie tak. Co ze Scorpiusem? Jest bezpieczny?
Tak. Co powiesz na to, żeby skręcić węża z rur kanalizacyjnych i nasłać na nią? – Paul uśmiechnął się pod nosem.
– Ciekawa perspektywa. – Dziewczyna rozejrzała się. – Dlaczego nigdy nie przyszło mi na myśl, żeby się tu zaszyć na cały dzień i mieć święty spokój? – Spojrzała na mężczyznę.
– Zrobimy z nią porządek i będziesz mógł poćwiczyć różne zaklęcia. W różnych pozycjach. Na różnych rzeczach… – wyszczerzyła do niego zęby.
– Trzymam cię za słowo – zamruczał jej do ucha. – Wyciągnij ją z dworku do ogrodu, a ja przygotuję Wielkiego Miedzianego Salazara – dodał, stając pewniej na dachu i zarzucając kaptur szaty na głowę.
Dziewczyna skinęła głową, spojrzała w dół i zeskoczyła. W locie wycelowała różdżką w ziemię i krzyknęła:
– Arresto momentum! – Zatrzymała się parę centymetrów nad trawnikiem. Wstała, poprawiła ubranie i weszła do domu. W hallu czekała na nią rozwścieczona Narcyza.
– Gdzie znowu byłaś? – warknęła.
– Znalazłam twojego synalka. Jest w ogrodzie – odparła, jakby od niechcenia.
– Kłamiesz – podniosła głos, a gdyby umiała zabijać wzrokiem, Caliope zapewne leżałaby, już dawno martwa, u jej stóp.
– Sama się przekonaj. Ja nie zamierzam go ratować, a jeżeli uważasz, że kłamię, to tym lepiej. Niech zdycha. – Wyminęła macochę i zaczęła wspinać się po schodach.
– Wracaj.
– Idę się położyć. Rób, co chcesz. – Miała nadzieję, że Narcyza, nawet jeśli jej nie wierzy, pójdzie sprawdzić tę informację. Chwilę później usłyszała skrzypnięcie drzwi wejściowych. Odczekała kilka minut, przybrała swoją zwierzęcą postać i potruchtała z powrotem do hallu.

            Zaraz po tym, gdy Caliope zeskoczyła i zniknęła wewnątrz domu, Paul uniósł ręce do góry. Miał zamknięte oczy i lekko rozchylone usta – powtarzał zaklęcia przywołania, skupiając się na miedzianych rurach w ścianach domu i w ziemi wokół niego. Nie chciał zbytnio uszkodzić budynku, więc te ostatnie postanowił magicznie animować. Było tego trochę – kilkanaście łazienek i zlewów kuchennych wyprowadzało z siebie długie, metalowe jelita, sięgające głęboko w grunt niczym korzenie drzewa. Wystarczająco dużo, jak pobieżnie ocenił. Miedź zaczęła się zaplatać w gruby sznur, który powoli zaczynał przypominać węża. Dwie minuty później, tuż pod ziemią przed wejściem do domu, spoczywał olbrzymi miedzianogłów, wyczekujący swojej pierwszej i jedynej ofiary. Czarodziej spojrzał w dół. Drzwi wejściowe się uchyliły i niczego nieświadoma Narcyza pojawiła się na zewnątrz. Zeszła po szerokich, marmurowych schodach i stanęła u ich stóp. Rozejrzała się niepewnie wokół. Chwilę później maleńki, czarny kształt usadowił się na balustradzie.
– Cal… – szepnął i uśmiechnął się. Lubił mieć publiczność. Na powrót skupiając się całkowicie na miedzianym wężu, wykonał dłonią gest – tak, jakby zamierzał zadać komuś cios w podbródek. Z ziemi wychynął ogromny wąż. Szybko i zwinnie oplótł Narcyzę w pasie, podnosząc ją przed oczy Caliope. Dziewczyna wróciła do ludzkiej postaci.
– Ty… – wydyszała pani Malfoy, usiłując złapać oddech. – Zdrajczyni krwi. Wiedziałam, że nie powinnam przyjmować ciebie pod swój dach! Splugawiłaś imię ojca i pamięć o matce! Mam nadzieję, że kiedy ten drugi bękart się odnajdzie, pozabijacie się wzajemnie!
– Nie pierdol – ucięła Caliope, udając, że słowa macochy jej nie obeszły. – Zdychaj, tak jak na to zasłużyłaś!
Paul zacisnął pięść. Wąż zwinął się jeszcze bardziej, miażdżąc ciało swojej ofiary. Z ust Narcyzy popłynęła krew, oczy wyszły jej z orbit. Chwilę później w trawnik przed domem zaczęła wsiąkać krew, wylewająca się z opadłych bezwładnie połówek niegdysiejszej pani tego domostwa. Mężczyzna popatrzył na zwłoki i opuścił ręce. Nagle ugięły się pod nim kolana i pociemniało mu oczach. Chłopak stracił przytomność.
Cal stała jeszcze przez chwilę, obserwując węża. Nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała. Miedziane monstrum zwinęło się posłusznie i zastygło w bezruchu. Spojrzała na dach i zdążyła zobaczyć, jak Paul osuwa się bezwładnie na kolana i spada…

-----
[Kaleid & Elder]

+ Dedykujemy ten rozdział Eumenides. 

16 kwietnia 2014

Rozdział 14

Nareszcie skończyłam. Rozdział powstawał w wielkich bólach twórczych. Wena mnie opuściła i długo nie chciała do mnie wrócić. Kiedy doczekałam się jej powrotu, od razu udało mi się skończyć i poprawić rozdział. Mam nadzieję, że się spodoba (mimo, że nie jest najwyższych lotów). 
Zanim zaczniemy, mam kilka ogłoszeń.
Po pierwsze - koleżanka Eldera prowadzi swój malutki biznes. Być może ktoś z Was zechce się zapoznać z jej ofertą. Szczegóły możecie znaleźć TUTAJ
Po drugie - doczekaliśmy się naszego fanpage'a na Twarzoksiażce. Zapraszamy do polubienia!
Po trzecie - przypominamy o naszym konkursie! Nadal czekamy na Wasze prace!
Po czwarte - życzymy Wam smacznego jajka i wesołych Świąt. I niech los zawsze Wam sprzyja! ;)

***

            Jeżeli istnieją na tym świecie czarodzieje, których zaskoczyć jest trudniej, niż dolecieć na miotle do księżyca, to Caliope Rhiannon Malfoy mogłaby z powodzeniem postawić swoją różdżkę na to, że jest jednym z nich. Mogłaby - ale przed tym, jak poznała Paula. Od momentu, kiedy młody czarodziej pojawił się w jej życiu, coraz częściej łapała się na tym, że przyszłość nie była już dla niej ani jasna, ani klarowna. Tym razem jej wybranek przeszedł jednak samego siebie.
- Scorpius! – zawołała, kiedy otrząsnęła się z lekkiego szoku. Podbiegła do dziecka i mocno je przytuliła. – Nic ci nie jest? – Chłopczyk pokręcił przecząco głową i przylgnął do dziewczyny lekko drżąc. Caliope pogłaskała go po głowie i spojrzała na Paula.
- Dziękuję… - wyszeptała. – Co z Draconem?
- Mieliśmy małą… potyczkę. Ale żyje – odparł uśmiechając się do niej szeroko. Na te słowa Astoria zaczęła się szarpać w więzach, więc Paul skierował na nią różdżkę. Błysnęło czerwone światło i kobieta znieruchomiała. - Dopadniemy go jeszcze – dodał.
- Niewątpliwie – Caliope odwzajemniła uśmiech i zwróciła się znów do Scorpiusa. – Teraz już nikt więcej cię nie skrzywdzi. Obiecuję.
- To znaczy, że mogę z tobą zostać? – W oczach chłopca pojawiły się iskierki nadziei.
- Tak, to znaczy, że możesz ze mną zostać – powiedziała. – Ze mną i wujkiem Paulem. – Poczuła, jak dziecko lekko się spina. – Nie bój się. On tylko tak strasznie wygląda – zachichotała. – Zobaczysz, że go polubisz. A teraz pora spać. Jutro święta.

***

            Caliope zaczekała, aż Scorpius zaśnie i wróciła do pracowni. Paul był zajęty przeglądaniem zawartości półek.
- Uznałam, że trochę zapasów się przyda – powiedziała i podeszła do niego. Przytuliła się i spojrzała mu w oczy.
- Jeszcze raz dziękuję.
- Dla ciebie wszystko. – Pocałował ją delikatnie. – Co z nią zrobisz? – Głową wskazał nieprzytomną Astorię.
- To chyba jasne, że zabiję – odparła i spojrzała na szwagierkę. – Zechcesz mi towarzyszyć?
- Zawsze. – Wziął dziewczynę za rękę. – Prowadź.
            Caliope złapała Astorię za włosy i obróciła się w miejscu i po chwili cała trójka znajdowała się w ciemnym pomieszczeniu. Zapach dawno zastygłej krwi obudził w niej mrok.
- Incendio – powiedziała. Pochodnie rozjarzyły się pomarańczowym blaskiem nadając lochowi ponurą atmosferę. Postanowiła wybudzić Astorię, by mogła obserwować przygotowania do tego, co ją czeka.
- Rennervate – mruknęła, a kobieta otworzyła oczy. – Witaj. - Jej głos zabrzmiał lodowato, tak jakby przekroczyła pewną granicę, a sumienie i litość pozostawiła za sobą. – Zadbam o to, byś dokładnie czuła jak z twojego ciała ucieka życie. – Z satysfakcją obserwowała, jak nienawiść w oczach Astorii zastępuje strach, a z jej ściśniętego gardła próbuje wyrwać się jakikolwiek głośniejszy dźwięk. Jednakże te próby kończyły się nieartykułowanym jękiem, który doprowadzał Caliope do szału.
- Silencio – warknęła. W lochu zapanowała cisza, a dziewczyna mogła skupić się na przygotowaniach. Machnęła kilka razy różdżką, a przedmioty posłusznie zajmowały wyznaczone im miejsca. Wykonała jeszcze kilka poprawek i uznała, że wszystko jest gotowe. Na środku pomieszczenia stał stół z przytwierdzonymi doń łańcuchami, a obok niego kilka narzędzi leżało na tacy unoszącej się w powietrzu.
- Przywiążesz ją? – zwróciła się do Paula, który skinął głową i spełnił prośbę dziewczyny.
           
            Stare czarodziejskie rody pielęgnowały tradycje. Jedną z najważniejszych była nauka pojedynkowania się – nie tylko za pomocą magii. Tak więc Caliope od najmłodszych lat była oswajana z różnymi rodzajami broni. Na jedenaste urodziny otrzymała od Lucjusza tę, którą wówczas posługiwała się najlepiej i tej właśnie zamierzała użyć. Rękojeść pewnie spoczywała w jej dłoni. Lekko poderwała ramię, by zaraz wykonać energiczny ruch nadgarstkiem w przeciwną stronę. Pleciony rzemień posłusznie owinął się wokół szyi Astorii. Kobieta patrzyła na niego z przerażeniem.
- Nie martw się, dopilnuję, żebyś jeszcze chwilę pożyła. – Jej oczy płonęły niezdrowo. To spojrzenie nie zwiastowało niczego dobrego. Uśmiechnęła się złośliwie i jeszcze raz poderwała ramię. Bicz przeciął powietrze, rozległ się głośny trzask, a na twarzy Astorii pojawiła się długa, krwawa pręga. Uwięziona zaczęła się szamotać. Kilkanaście uderzeń później, niegdyś dość ładne oblicze pani Malfoy zdobiła zgrabna, krwawiąca kratka. Na jej poszarpanych policzkach łzy mieszały się z jasnoczerwoną posoką.
            Caliope odłożyła broń i sięgnęła do przygotowanej wcześniej tacy. Podniosła z niej niewielki przedmiot.
- Mugole nazywają to cęgami. – Spojrzała na narzędzie. – Moja matka znalazła dla nich inne zastosowanie. Zawsze chciałam je wypróbować, ale nie było okazji. Wiewióra musiała mieć nienaruszone kości, a mugole nie byli warci mojego czasu. W sumie możesz potraktować to jako komplement – zaśmiała się cicho. Podniosła różdżkę i pozbawiła kobietę ubrań. – Nie będą ci już potrzebne – powiedziała i mocno chwyciła cęgami mały palec u stopy kobiety. Obróciła je o trzysta sześćdziesiąt stopni. Trzask wyłamywanej ze stawu kości został zagłuszony przez wrzask Astorii.
- Już? – wysyczała Caliope prosto do jej ucha. – Mamy jeszcze dziewięć palców…
           
            W międzyczasie Paul wziął się za ostrzenie noży. Uśmiechał się lekko. Uwielbiał, kiedy Caliope stawała się tak bezwzględna i zimna. Sam jej widok wywoływał u niego przyjemne dreszcze. Bynajmniej nie znaczyło to, że chciałby znaleźć się na miejscu Astorii – szczególnie, że mniej więcej mógł się domyślić, co jeszcze mogło ją spotkać.

            Caliope nudziła się dość szybko, ale zawsze kończyła to, za co się zabierała. Jednakże z torturami było inaczej. Każda oznaka bólu u ofiary, każdy zduszony wrzask, każda kropla krwi, przyjemność i satysfakcja, które czerpała garściami z tego co robiła… wszystko to sprawiało, że chciała więcej. Kiedy skończyła zabawę cęgami miała ochotę rozpruć szwagierce brzuch i pokazać jej całą jego zawartość.
- Masz dość? – zapytała. Nie otrzymawszy odpowiedzi uderzyła ją w twarz. Krew rozbryznęła się pod wpływem uderzenia i zaczęła płynąć obficiej. Wytarła dłoń we włosy Astorii i uniosła różdżkę. – Crucio. – Usta kobiety otworzyły się szeroko. Wydobył się z nich przenikliwy wrzask. Jej oczy wywróciły się na drugą stronę ukazując białka. Caliope cofnęła zaklęcie i skierowała różdżkę na kawałek cegły leżący samotnie pod ścianą. Wyszeptała kilka słów i chwilę później w tym samym miejscu znajdował się kruk. Jeszcze jedno zaklęcie, a ptak poderwał się do lotu i usiadł na ramieniu Astorii.
- Utrata jednego zmysłu wzmaga działanie innych. A ja chcę ci dostarczyć jak najlepszych wrażeń – stwierdziła Cal. Przerażenie w oczach kobiety przerodziło się w panikę, gdy tylko poczuła na ramieniu ciężar ptaka.
- Spójrz na mnie – syknęła dziewczyna, kiedy wzrok pani Malfoy zaczął błądzić po pomieszczeniu, jakby próbowała odnaleźć jakąkolwiek pomoc. Usłuchała jednak polecenia i skupiła spojrzenie na Caliope, tak bardzo podobnej do swojej matki. Ten obraz był ostatnim, jaki zobaczyła zanim srebrny, kruczy dziób zanurzył się w jej oczach.
            Dziewczyna z fascynacją obserwowała ruchy ptaka. Kiedy wykonał swoje zadanie, podleciał do dziewczyny, dał się pogłaskać po czarnych, błyszczących piórach i upadł na posadzkę, tuż przed nią zamieniając się z powrotem w cegłę i roztrzaskując w czerwony pył.
Paul podszedł do Caliope i objął ją w pasie.
- Noże gotowe – wymruczał do jej ucha, delikatnie muskając ustami jego płatek. Z ust Astorii wyrwało się ciche, rozpaczliwe łkanie.
- Mam ją uciszyć? – spytał.
- Niekoniecznie – odparła dziewczyna. – Chcę słyszeć jej krzyk.
            W oczach obojga zatańczyły niepokojące iskierki, kiedy podnieśli długie noże. Ustawili się po obu stronach stołu. Zaczęli ciąć. W miarę jak posuwali się coraz wyżej, wrzaski Astorii stawały się coraz słabsze. Kiedy jej głos całkowicie zamierał, Caliope rzucała kilka prostych zaklęć, by utrzymać ją przytomną.
            Po jakimś czasie spore część kobiety leżała na podłodze w kałużach krwi,  a to co z jej ciała zostało smętnie trzymało się na łańcuchach i ledwie dyszało.
- Pozwolę ci umrzeć – powiedziała dziewczyna. - Najpierw jednak pozbawię cię jeszcze czegoś... na co nigdy nie zasługiwałaś. – Wbiła nóż w podbrzusze kobiety i wycięła macicę. Krwawiący narząd wepchnęła w jej usta i zaklęciem skleiła jej wargi ze sobą. Astoria zaczęła się krztusić, ale Paul już otworzył jej gardło. Cal po calu oddzielał jej głowę od karku. W końcu upadła z mokrym plaśnięciem na podłogę.
- Trzeba będzie sprzątnąć z podłogi tę sukę – stwierdziła Caliope. – Wyślę tu swoją skrzatkę. Nie raz to robiła. – Spojrzała na Paula. – Jeszcze raz ci dziękuję. Dzięki tobie Scorpius w końcu będzie miał prawdziwy dom.
- Nie ma za co, kocie – powiedział Paul z uśmiechem. – Trzeba się wykąpać i sprawdzić, co u malucha.
- Wracamy – zgodziła się i chwyciła go za rękę. Rzuciła ostatnie spojrzenie na zwłoki szwagierki i teleportowała ich do swojej komnaty.  Pierwszy raz od dłuższego czasu czuła się tak spokojna.


-----
[Kaleid]

4 stycznia 2014

Rozdział 13



Za opóźnienia przepraszamy.
Wina leży głównie po stronie Kaleid, która miała problem z wygospodarowaniem czasu na zbetowanie rozdziału Eldera. 
W nowym roku życzymy wszystkim zdrowia - i niech los zawsze Wam sprzyja. :) 
Przypominamy o naszym konkursie - szczegóły TUTAJ.

***

Minęło kilka dni. Caliope nie dawała poznać swojemu ojcu - nie ojcu, że wie. Tylko ona i Paul mieli jakiekolwiek pojęcie o efekcie próby. Żyli zatem tak, jak przez ostatnich kilkanaście tygodni, to jest – od kiedy pewien młody czarnoksiężnik zamieszkał w pokoju dziewczęcia.
Mówią, że rutyna jest tym, co zabija najwięcej starych mistrzów – po prostu są już do tego stopnia automatyczni w swoich czynnościach, że nie zwracają uwagi na drobne zmiany okoliczności, nie dostosowują się i w efekcie obrywają od dużo młodszych i mniej doświadczonych. O Paulu można było powiedzieć wszystko oprócz tego, że był stary. I jego jednak dorwał brak ostrożności. Pewnego ranka, kiedy obudził się i nie było przy nim narzeczonej, poszedł do łazienki. Wiedział, że najprawdopodobniej Caliope oddaje się właśnie swojej pasji – masowej produkcji wszelkich eliksirów w ukrytym pokoju. Gdy tak siedział w jej łazience czytając nowe wydanie „Proroka”, usłyszał trzaśnięcie drzwi. Wyszedł, spodziewając się zastać w pokoju ukochaną. Mylił się. Za progiem stał bowiem zdziwiony mężczyzna w średnim wieku. Przyszły teść. Lucjusz.
- Kto... Avada Kedavra! – ryknął starszy z czarodziejów. Paul uskoczył zgrabnym piruetem w prawo.
- Serpensortia! – warknął młodzieniec, chwytając wyczarowanego węża tuż za głową. Gad wyprostował się jak struna i zaczął twardnieć pod wpływem mruczanego przez zęby zaklęcia transmutacyjnego.  Oto Paul trzymał w dłoni ulubioną po różdżce broń każdego Ślizgona – miecz o głowicy rękojeści w kształcie wężowego łba. Widząc to Lucjusz przyłożył różdżkę do swojej laski i mruknął to samo zaklęcie, co chłopak jego córki. Pierwszy raz zdarzyło się, by intruz w jego domu wolał starodawny pojedynek od miotania zaklęciami. Prawdę powiedziawszy był to również pierwszy raz, kiedy powitanie nie okazało się jednocześnie ostatnim pożegnaniem intruza.
Białowłosy szedł półkolem, nisko na nogach. Okrążał przeciwnika wypatrując krótkiego naprężenia mięśni, które wskazałoby mu kierunek ataku młodzieńca. W końcu tamten skoczył. Lucjusz cofnął się o pół kroku w tył w oszczędnym uniku i przysłonił się ostrzem. Stal zadźwięczała o stal. Białowłosy wyszedł z klinczu cofając się o kolejne półtora kroku w furkoczącym połami szaty piruecie i szybkim ruchem różdżki trzymanej w lewej ręce zakreślił krótką spiralę. Everte statum rzucone niewerbalnie ze słabszej ręki nie wyrzuciło młodzieńca wysoko, a jedynie odepchnęło go na ścianę.
Lucjusz był zadowolony. Szedł nisko na nogach w stronę młodego czarodzieja. Miecz trzymał nad głową opisując nim koła w powietrzu, dbając, by jego ruch był niezgodny z rytmem jego kroków. Patrzył w oczy chłopaka. Zakręcił krótkiego młynka nadgarstkiem i wyprowadził cięcie z pół do czwartej. Ostrza minęły się minimalnie. Miecz Lucjusza przeciął powietrze na prawo od głowy Paula, zaś ostrze oznaczyło twarz białowłosego krwawą szramą przez czoło i policzek, o mało nie pozbawiając go oka.
W końcu Dołohow deportował się z trzaskiem, zaś Lucjusz przejrzał się w lustrzanej klindze miecza, skierował różdżkę na ranę i mruknął
-Vulnera Sanentur…
Kilkanaście metrów dalej w ukrytym pokoju Caliope pojawił się gość, którego dziewczyna się nie spodziewała – Paul zazwyczaj przychodził tam tylko na jej nodze - jako wężowa podwiązka. Dziś zjawił się obryzgany krwią, rozedrgany i z obnażonym mieczem w lewej ręce.
- On już wie… - powiedział bez ceregieli.
- Kto? O czym niby wie? – zapytała zdezorientowana dziewczyna. – Ty krwawisz! Pokaż, zaraz cię uleczę… - z troską przyjrzała się śladom na szacie chłopaka.
- Lucjusz. A to nie moja krew. Zdybał mnie w twojej łazience. Walczyliśmy – nieco chaotycznie usiłował jej wytłumaczyć sytuację.
- On… on nie żyje? Zabiłeś go? – zapytała słabym głosem dziewczyna.
- Niestety… niestety… nie – dokończył patrząc, jak sufit zaczyna wirować. Przyrżnął jednak w  tę ścianę solidniej, niż mu się zdawało.
Kiedy światło z powrotem się zapaliło widział nadal ten sam sufit. Czuł pod łopatkami chłodny kamień podłogi. Leżał zatem tak, jak padł. Był w pokoju sam. Na stole roboczym leżała jednak jego szata, wyczyszczona i złożona w kostkę. Wstał więc, podszedł do biurka i się ubrał. Wsunął różdżkę w szlufkę wszytą w rękaw szaty. Spojrzał na regały zatkane po brzegi litrowymi butelkami eliksirów. Litrowymi. Ta dziewczyna bardzo przesadzała z tą swoją produkcją, ale Paul wolał by pracowała, niż by zapadła się w czarną czeluść depresji.
W końcu wypatrzył flaszkę, której potrzebował. Bardzo potrzebował. Veritaserum. Ech… przydało by się jeszcze parę kropel Felix Felicis, ale na to nie miał szans – ta mikstura musiała się kisić przez pół roku, by nie zabić spożywającego, tymczasem Caliope popadła w pracoholizm jakieś dwa miesiące temu.
Nie chciał siedzieć w ukrytym pokoju bezczynnie, więc znalazł kilka pustych flaszek, które transmutował w serwis herbaciany. Prosty, ale użyteczny – nie był Caliope, która potrafiła wyczarować wiktoriańskie cudeńka ze zwykłych, zielonych butelek na wino. Cóż, przynajmniej serwisu nie porastało futro. Bez większej nadziei na efekt mruknął pod nosem:
- Accio herbata!
Po chwili, ku własnemu zdziwieniu oberwał w twarz półfuntową puszką pełną liściastej, japońskiej herbaty całkiem przyzwoitego gatunku. Caliope lubiła herbatę, ale nie podejrzewał, że aż tak. Cóż. Z braku czajniczka (a nie chciał ryzykować przywoływania ciężkich, metalowych przedmiotów) napełnił kociołek wodą, rozpalił ogień pod naczyniem, poczekał aż się zagotuje i zaparzył herbatkę w imbryczku. Wlał do niego odrobinę veritaserum, po czym odłożył flaszkę z eliksirem tam skąd ją wziął. Teraz pozostało mu czekać, aż dziewczyna wróci. Długo to nie potrwało.
- Już się obudziłeś? O, zrobiłeś herbatkę - powiedziała Caliope całując Paula w policzek. Nalała złocistego płynu do dwóch filiżanek stojących obok imbryczka i pociągnęła łyk ze swojej.
Chłopak z dziwną miną zapytał:
- Czego najbardziej pragniesz, jeśli chodzi o twoją rodzinę?
- Żeby Scorpius był ze mną, bezpieczny. I wypatroszyć braciszka i tą jego kurwę. – odpowiedziała najszczerzej, jak potrafiła.
- Dzięki, kochanie. Gdzie trzymasz eliksir słodkiego snu?
- Na tamtej półce – odrzekła.
- Gdzie mieszkają?
- W Dragons Lair, kilka mil na zachód stąd.
Młodzieniec podszedł do regału, zdjął właściwą butelkę, uśmiechnął się do narzeczonej i z hukiem deportował się.
Lądowanie było twarde. Przez brak znajomości miejsca do którego się teleportował, wylądował na dachu. Dwuspadowym. Okrakiem. Niezwykłym wysiłkiem woli powstrzymał się, by nie wydać żałosnego ryku rannego łosia dogorywającego wczesnym rankiem na wrzosowisku.
Kiedy w końcu udało mu się wyrównać oddech, zsunął się z dachu po linie. Zaklęcie wiążące, jak nauczyło go doświadczenie, działało nie tylko na żywe organizmy, ale też na gargulce przy rynnach. I tym razem było niezawodne, dzięki czemu młody czarnoksiężnik dostał się na wysokość okien trzeciego piętra.
- Fenestram evanesca – szepnął mierząc z różdżki w ramę okienną. Po sekundzie zamiast okna pojawił się otwór. Czysto i bez hałasu. Wsunął się powoli przez dziurę w murze pilnując, by nie narobić huku przy lądowaniu na podłodze jasnej, przestronnej komnaty, która mogłaby być biblioteką, gdyby nie brak ksiąg na regałach. Chyba nikt dawno nie zaglądał do pomieszczenia, gdyż warstewka kurzu na podłodze nie była naruszona żadnymi śladami poza tymi, które zostawiał Paul. Oddaliwszy się nieco od okna usunął również liny, po czym nałożył na siebie zaklęcie kameleona.
- Brrr… pizga złem. Nienawidzę tego czaru… - mruknął wzdrygając się pod wpływem chłodu spływającego od czubka głowy aż do stóp.
- Homenum revelio – szepnął zaklęcie, a z jego różdżki wystrzeliły trzy snopy iskier. Tak, jak się spodziewał, państwo Malfoy młodsi byli w domu. Tylko gdzie? Ale i na to był sposób.
- Homenum locativum – mruknął. Z jego różdżki wypłynął biały, widmowy obraz Dragons Lair. Na trzecim piętrze pojawiła się pierwsza czerwona kropka – z jego imieniem. Na drugim kolejna - z napisem Draco Lucjusz Malfoy. Na parterze zaś świeciły jasno dwa punkty, opisane jako Scorpius i Astoria. Oto i jego cel. Oczywiście mógłby się teleportować, ale w ten sposób narobiłby masę zamieszania – huk aportacji dwa piętra niżej poprzedzony jeszcze głośniejszą deportacją tuż nad głową, z pewnością zaalarmowałby pana domu. A tego nie chciał. Pościg byłby mu nie na rękę, a Draco… może i był brutalny, może i był tleniony, może i był skurwielem, za to idiotą nie był ani trochę i gdyby zobaczył Paula z pewnością wiedziałby gdzie go znaleźć.
- Więc znowu linka… - rzekł do siebie, po czym skierował się ponownie w stronę okna. Od okien głównego hallu małżonkę i dziecko Dracona dzieliły dwa pomieszczenia, co dawało młodzieńcowi szansę na pozostanie niezauważonym podczas ponownej infiltracji budynku. Postanowił więc z niej skorzystać, postępując z wielkim, witrażowym oknem parteru tak samo, jak z tym na trzecim piętrze
W tym samym czasie Draco znalazł wreszcie kosz wiecznej pełności – pojemnik potraktowany przez rzemieślnika zaklęciem gemino, działającym tylko w obrębie jego ścianek. Wreszcie mógł rozmnożyć ostatnie dwa jabłka, jakie zostały mu w kuchni na parterze, nie wypełniając nimi całego domu. Nie chciało mu się maszerować aż na parter. Trzasnęło. Potem drugi raz. A potem nastąpiła cisza.
Paul w chwili lądowania dostrzegł u podnóża schodów Dracona, który tam właśnie się aportował. Dzięki zaklęciu kameleona pozostawał niewidoczny, ale nadal rzucał cień. Wiedział, że skurwiel to zauważy.
-Muffliato – mruknął nie chcąc, by Astoria i Scorpius go usłyszeli. W tym samym momencie Draco dostrzegł dziwny cień na dywanie i drganie powietrza ponad nim. Źrenice rozszerzyły mu się pod wpływem adrenaliny. Ułamek sekundy później ryknął:
- Crucio!
Paul rzucił się zgrabną przewrotką w prawo, w stronę drzwi wejściowych i odpowiedział:
- Expulso!
Świński blondyn odsunął się, ale zaklęcie wyszarpało sporą dziurę w schodach, praktycznie dezintegrując je do wysokości półpiętra. Przyklejony plecami do filara Draco wychylił zza osłony różdżkę i na oślep posłał w stronę przeciwnika kilka niewerbalnych oszałamiaczy. Czerwone promienie przeleciały przez hall wywalając w drzwiach trzy okrągłe otwory o osmalonych brzegach.
- Bombarda – usłyszał krzyk dziwnie znajomego głosu gdzieś z okolic drugiego okna. Niemal natychmiast odskoczył od marmurowego słupa, z którego właśnie posypały się odłamki. Jeszcze w locie strzelił zaklęciem transmutacyjnym w drugie, ocalałe jak do tej pory okno witrażowe. To, pod którym znajdował się jego przeciwnik. Tafle szkła zmieniły się w jednej chwili w falę różnokolorowych farb.
- Rzygam tęczą… - mruknął do siebie Paul i został oblany kilkoma litrami barwnika. Teraz jego kamuflaż nadawał się co najwyżej na paradę równości. Szanse się niebezpiecznie wyrównały. Czas na pieszczoty się skończył.
- Avada Kedavra, skurwysynie! – ryknął mag dając nura za stolik kawowy stojący w głębi hallu. Zielone światło błysnęło, jednak promień zamiast ugodzić Dracona w środek klatki piersiowej, walnął w ścianę znajdującą się za nim, zaś sam pan domu leżał płasko na ziemi bacznie obserwując okolice stolika. Paul jednak stoczył już niejedną bitwę, wiedział więc, że jeśli zaatakuje pierwszy wystawi się na ostrzał nie mając pojęcia o położeniu przeciwnika. Każdy z nich wiedział, że drugi prędzej czy później będzie musiał zaatakować. Draco jednak był pewny siebie i swojej potęgi, więc to on przegrał tę wojnę nerwów.
- Bombarda! – krzyknął, unicestwiając kryjówkę Paula. Co prawda plecy chłopaka ucierpiały nieco od drzazg, ale w sam raz wystarczyło mu koncentracji na jedno, całkiem legalne z resztą zaklęcie.
Niewerbalny Incarcerous wystrzelił z różdżki młodego czarnoksiężnika dokładnie w momencie, kiedy meble ponad nim znikały w ognistej kuli wybuchu. Tym razem zaklęcie sięgnęło celu – kiedy Paul się podniósł, zobaczył, że jego przeciwnik leży spętany jak wieprzek przed ubojem.
Podchodząc do niego zauważył, że obok unieszkodliwionego mężczyzny leży jego różdżka. Zabrał ją więc w razie, gdyby tamten się jakimś cudem wyplątał.
- Do widzenia, panie Malfoy… - szepnął z pogardą w głosie, po czym zaserwował mu solidnego, staromodnego kopa w żołądek. Uczyniwszy to skierował się do salonu by osiągnąć swój właściwy cel.
Szedł wolno, ale zdecydowanie - naśladując rytm kroków gospodarza domu. Wiedział, że otwarcia drzwi i tak nie ukryje – te zawiasy musiały skrzypieć jak wieko od stuletniej trumny, gdy tańczą na niej irlandzkiego w sześciu chłopa po butelce rumu.
Kiedy stanął na progu, Astoria powitała go swoim aksamitnym, ale nieprzyjemnym jednocześnie głosem:
- I jak, znalazłeś?
Siedziała przy kominku plecami do drzwi, razem ze Scorpiusem. Obok nich stała choinka. Po prostu świąteczna sielanka – młoda matka z synem wśród aromatu jedliny oddają się gwiazdkowemu lenistwu przy trzaskającym ogniu.
Paul uśmiechnął się od ucha do ucha i odpowiedział:
- Najwyraźniej.
Astoria zdrętwiała słysząc obcy głos. Nie zdążyła nawet się odwrócić, kiedy usłyszała
- Incarcerous! – oplotły ją cienkie, ale mocne sznury. Dziecko siedziało przy niej, oniemiałe ze strachu i niezdolne do ruchu.
Paul wyczarował jeszcze dodatkową linę, którą transmutował w zieloną wstążeczkę. Zawiązawszy ją na kokardkę na plecach Astorii złapał ją za włosy, położył rękę na ramieniu Scorpiusa i deportował się z nimi prosto do ukrytego pokoju w Malfoy Manor.
- Kochanie, zobacz jaki prezent przyniósł ci Mikołaj pod choinkę! – zawołał do odwróconej do niego plecami Caliope.


---
[Elder]


+ Z dedykacją dla Szocika, która jest sponsorem powyższej walki w stylu Sapkowskiego. :D